Ptasia linia. Czas podlotów.

Większość gniazdujących ptaków wyprowadziła już lęgi, a młode opuściły swoje gniazda i dziuple. Nie znaczy to, że są samodzielne, czy nawet potrafią latać, ale w pewnym momencie znacznie dla nich bezpiecznej jest ruszyć w nieznane niż tkwić w przyciasnym domu. Stosują wtedy strategię „rozproszenia”. Drapieżnik nie spustoszy za jednym razem całego gniazda więc statystycznie sukces lęgowy może być większy. I w ten sposób nasze lasy, ogrody i parki zaludniają pocieszne, pokryte jeszcze częściowo puchem, młode ptaki – podloty.

Kilka dni temu udało mi się obserwować jeszcze przed zmrokiem rodzinę uszatek, dość dużych sów z charakterystycznymi pierzastymi „uszami”. Podloty uszatki to pokryte puchem, wielkookie stworki, które trochę przypominają kształtem… duchy. Te akurat przycupnęły w koronach wysokich sosen i dębów, ale niektóre z sowich podlotów, np. puchacza, poruszają się po lesie piechotą. Istnieją teorie, że to one odpowiadają za powstanie w naszej kulturze wizerunku ducha. Biały, wielkooki, obły stwór, często widywany w okolicach cmentarza, jak ulał pasuje do opisu ducha oraz młodej sowy. Podloty naszej wawerskiej uszatki ewidentnie musiały się nudzić. Cały dzień tkwią one bowiem bez ruchu, żeby nie skupiać na sobie uwagi innych ptaków, zwłaszcza wron czy srok, które mogą być dla nich niebezpieczne. Dopiero czując nadciągający zmrok zaczynają wzywać rodziców i domagać się jedzenia. Dzięki temu mogliśmy je zlokalizować, ustawić lunetę i zacząć podglądać. Jak się okazało byliśmy dla nich równie interesujący. Jeden z podlotów wyszedł z plątaniny liści na odsłoniętą gałąź i przekrzywiając głowę przypatrywał się nam, zapominając na chwilę o głodzie.

Samiec gąsiorka uczy podlota polować. Fot. Jacek Wiśnicki

Kiedy poprzednio byłem z wizytą u uszatek, dokuczały im sójki. Jak łatwo się domyślić, wolą nie mieć w sąsiedztwie drapieżników, trudno więc się im dziwić, że starają się przepędzić sowy. Młode sójki też już wyfrunęły z gniazd i są łatwym kąskiem, nawet dla średnio rozgarniętego drapieżnika. Ostatnio obserwowałem parę sójczych podlotów, wędrującą przez las. Były jeszcze niedopierzone, gdzieniegdzie sterczały kępki puchu, nie za bardzo wychodziło im latanie, za to miały wiele entuzjazmu i zawadiacko sterczące czubki na głowach. Co chwilę biły mocno skrzydłami, próbując odlecieć, ale równocześnie bały się puścić gałęzi. Lądowania też bywały twarde albo źle wymierzone. Próbowały siadać na cieniutkich witkach, jedna z nich zawisła głową w dół. Jak to dzieci, robiły przy tym mnóstwo hałasu i ściągały na siebie uwagę. Z pewnością wszystko to czyniły pod czujnym okiem rodziców, które potrafią młode obronić, ale wiedzą też, że takie samotne przygody kształtują charaktery i zwiększają szanse na przeżycie.

Moimi ulubionymi podlotami są młode sikorki. Te najbardziej przypominają mi dzieci uczące się chodzić, zwłaszcza że w proces zaangażowana jest cała rodzina. Słychać już z daleka ciągłe pokrzykiwania, które pewnie można by przełożyć np. tak: Nie tutaj! Macha skrzydłami! Otwórz oczy! Bardziej w lewo, w lewooo! Następnie między gałęziami przemyka kilka małych żółtawych rozemocjonowanych kształtów, wśród których można zauważyć znacznie drobniejsze młode. Ich lot też różni się od lotu dorosłych ptaków. Trudno uwierzyć, że w momencie startu mają pomysł gdzie albo jak wylądować. Dlatego zdarza się, że – ku rozpaczy dorosłych bogatek – przycupną tuż obok człowieka i to w dziwnym szpagacie godnym van Damme’a.

Obserwując kilkukrotnie taki hałaśliwy przelot uświadomiłem sobie, że w ten sam sposób zachowuję się ucząc swoje dzieci jazdy na rowerze ulicą. Zachowania i lęki rodziców są naprawdę uniwersalne. Dlatego też łatwo można zrozumieć rozpacz rodzica, gdy ktoś porywa mu dziecko. A tak dzieje się niestety często, w dodatku za porwania odpowiadają osoby o dobrych intencjach lecz małej wiedzy i wyobraźni. Co roku do Ptasiego Azylu w warszawskim ZOO trafiają setki młodych ptaków, które zostały zwyczajnie zabrane rodzicom. Bo były takie małe, bo biedne, bo trzeba ratować. Wymówki są różne, popełniamy jednak w ten sposób wszystkie błędy nadopiekuńczych rodziców, ingerujemy w naturę i krzywdzimy, często na zawsze, młode ptaki. Poza przypadkami, gdy ptak jest ranny, albo mamy uzasadnione podejrzenia że rodzice nie żyją i nikt nie zajmuje się podlotem, naszym obowiązkiem jest nie ingerować. Jedyne co możemy zrobić to ewentualnie podsadzić takiego malucha na wyższą gałąź, poza zasięg psów, czy kotów i dać szansę rodzicom, by dopełnili swoich obowiązków. Ostatnio na jednym z portali widziałem zdjęcie kosa karmiącego podlota pliszki. Ptak stracił prawdopodobnie swój lęg i realizował swój instynkt jako rodzic zastępczy. Człowiek taką rolę dla dzikich zwierząt powinien pełnić jak najrzadziej.