Aktor o umiejętnościach cyrkowych

Piotr Grzegorczyk: Od pewnego czasu publikujemy w Gazecie wywiady z wawerskimi osobowościami, artystami. A jakie są Twoje związki z dzielnicą?

Paweł Coolek Kulesza: W Wawrze mieszkam od urodzenia. Tutaj chodziłem do szkoły i dorastałem. Tutaj będąc nastolatkiem zajmowałem się street – art’em (vlepki, rysunki w miejscach publicznych itp.), jeździłem na BMX-ie po ulubionych miejscówkach, chodziłem po lasach, do których od zawsze mnie ciągnęło… Z Wawrem wiąże się mnóstwo moich wspomnień i od prawie 35 lat obserwuję, jak ta dzielnica się zmienia. Oczywiście do tych zmian starałem się przyczyniać na ile mogłem, więc angażowałem się w różne inicjatywy. Jedną z nich był wolontariat w Fundacji Radość dla Ludzi w dawnej Wawerskiej Strefie Kultury (jeszcze przed powstaniem WCK). Wtedy stworzyłem pierwszy w życiu mural, który jest tam po dziś dzień. Tam też prowadziłem warsztaty cyrkowe dla małych i dużych. To były początki tego, czym się teraz zajmuję.

Paweł na huśtawce. Fot. Piotr Żurek.

P.G.: Jak opisałbyś swoje obecne zajęcie?

P.C.K.: Zajmuję się szeroko pojętą sztuką sceniczną z naciskiem na teatr fizyczny. Siebie nazywam aktorem fizycznym o umiejętnościach cyrkowych. Z wykształcenia jestem technikiem-plastykiem, więc w swoich projektach szczególną uwagę poświęcam stronie wizualnej. 

P.G.: Jak technik-plastyk przeobraził się w „aktora fizycznego o umiejętnościach cyrkowych”?

P.C.K.: Od dawna ciągnęło mnie do sportu, więc równolegle do rozwijania warsztatu plastycznego towarzyszył mi ruch. Trenowałem m.in. sztuki walki, a dla poprawy refleksu nauczyłem się żonglerki. Później pojawiły się szczudła, monocykl itd. Gdy zaś wyruszyłem w podróż rowerową po Europie, utrzymywałem się z występów ulicznych. Później trafiłem do Warszawskiego Centrum Pantomimy oraz poznałem Teatr Akt z Olszynki Grochowskiej. Występy z nimi uzmysłowiły mi, że artystyczną percepcję można pięknie połączyć z fizycznością, a tym właśnie zajmuje się teatr ruchu.

P.G.: Widziałem na krótkich filmach kilka Twoich artystycznych wcieleń. Wzbudzasz podziw pokazami zręczności. Domyślam się, że do takich rezultatów dochodzi się ciężką pracą, żmudnymi ćwiczeniami. Jesteś samoukiem?

P.C.K.: Techniki zręcznościowe trenuję sam i większość umiejętności nabyłem samodzielnie, ale są pewne wyjątki – jak chociażby „plucie ogniem”. Zresztą tę umiejętność udało mi się wykorzystać zawodowo niemalże od razu. Otóż podczas moich ulicznych występów w Lizbonie poznałem chłopaka, który zaproponował, że mnie tego nauczy. W tym samym czasie zaangażowano mnie do reklamy Fiata jako dmuchającego balonik ulicznego artystę. W kulminacyjnym momencie stres sprawił, że balonika nie nadmuchałem i zastąpił mnie członek ekipy filmowej. Ponieważ fabuła krążyła wokół oddechu, a termin określający „plucie ogniem” to inaczej “firebreathing”, zaproponowałem więc swoją nowo wyuczoną umiejętność. Jeszcze tego samego dnia wieczorem nagraliśmy poprawną scenę. Wszystko się udało. Teraz występy z tym żywiołem to mój konik.

Paweł w roli słowiańskiego Dziada. Fot. Yassiek Matuszewski.

P.G.: Każde Twoje wcielenie wymaga jednak warsztatu aktorskiego. Tego również uczysz się sam?

P.C.K.: Dziedzina aktorstwa z którą zapoznałem się najbardziej, to pantomima. Jej, jak i pozostałych technik teatralnych uczyłem się od mistrzów dyscyplin. Najbardziej intensywnym czasem pod tym względem było uczęszczanie na zajęcia do Warszawskiego Centrum Pantomimy. To wtedy zacząłem uważniej postrzegać zastosowanie ciała w aktorstwie, to okazało się dla mnie furtką do występów stricte teatralnych. Poszedłem tam z chęcią wzbogacenia swoich umiejętności cyrkowych, ale role się odwróciły i teraz to umiejętności cyrkowe są dla mnie dodatkiem do działań scenicznych.

P.G.: Skąd czerpiesz inspiracje do kolejnych metamorfoz wyglądu? Sam się malujesz? A może korzystasz z pomocy profesjonalnych charakteryzatorów?

P.C.K.: Inspiracje do nowych wcieleń z reguły są motywowane tematem imprezy i oczekiwaniami klienta, także moją własną wizją.
Zdarza mi się samemu robić kostiumy – projektować i szyć. Maluję się głównie sam, tutaj przydają się moje umiejętności plastyczne, ale to, jakich farb używać nauczyłem się od mojego kumpla, Rafała Śpiewaka – on opanował sztukę charakteryzacji po mistrzowsku. Z nim też miałem jedne z ostrzejszych akcji w pracy, ponieważ jeździliśmy po różnych “mordowniach”, czyli klubach disco, które w żaden sposób nie pasują do naszych klimatów. My, przebrani za dwa diabły kontra pijane łobuzy spod remizy. Bywało niewesoło, bo nie dość, że musieliśmy skupiać się na pracy i zabawiać gości, to od czasu do czasu stawali na naszej drodze prowokatorzy, których należało pacyfikować. Nie dawaliśmy sobie w kaszę dmuchać, więc na szczęście wychodziliśmy z tych przygód bez szwanku.

P.G.: Jesteś obeznany z ulicznym „performancem”. Wyczuwasz reakcje odbiorców. Czy zdarza ci się wchodzić z nimi w jakieś interakcje? Poproszę co najmniej o jedną ciekawą historię…

P.C.K.: Interakcje z odbiorcą uważam za najważniejszą część mojej pracy. Sposobem dotarcia do widza jest wprowadzenie go w inny niż jego codzienny świat. Kiedyś na przykład stworzyłem trzy postaci na wydarzenie w Zamku w Czersku, organizowane przez Ośrodek Kultury w Górze Kalwarii. Organizatorzy zażyczyli sobie trójkę szczudlarzy w klimacie słowiańskich dziadów. Była więc ze mną upiorna Południca, mroczna Śmierć i Dziad, w którego wcieliłem się samodzielnie. (To jedna z moich ulubionych postaci.) Przechadzałem się jako ów Dziad po terenie zamku z pochodnią, bełkocząc coś w nieznanym języku i błądząc nieobecnym wzrokiem. Część ludzi autentycznie się bała. Ale i tak najciekawszą sytuację miałem na imprezie Teatru Akt pt. Legendy Olszynki. Czekałem wtedy w zaroślach na spacerujących widzów, gdy w pewnym momencie usłyszałem, że zbliża się do mnie grupka nastolatków typu “hop do przodu”, którzy postanowili odłączyć się od reszty i pójść na skróty. Gdy podeszli wystarczająco blisko, obejrzałem się w ich stronę i patrzyłem w milczeniu. Zatrzymali się, nie wiedząc czego się spodziewać. Odczekałem dłuższą chwilę i nagle ruszyłem w ich stronę bełkocząc głośno. Nie zdążyłem przejść trzech kroków, nim oni z krzykiem uciekli w kierunku z którego przybyli.

Oczywiście nie zdarza mi się tylko straszyć ludzi (śmiech). Najcenniejsze dla mnie są momenty, gdy z widzem udaje mi się nawiązać dialog niewerbalny. Ja to tak nazywam, ponieważ teatr bez widza nie istnieje, a najpełniejsze relacja zachodzi wtedy, gdy jesteśmy dla siebie nawzajem. Są to magiczne chwile, gdy przekazuję widzowi myśl, emocję albo zwyczajnie energię i odbywa się to na poziomie tak subtelnym, niemalże telepatycznym. Nie potrzeba do tego słów. Nawet gesty nie zawsze są potrzebne. Najważniejszy jest stan w jaki udaje mi się wprawić i otwartość widza. Wtedy dochodzi do “rozmowy”. Zdarzało mi się w takich momentach czuć wręcz mistyczne uniesienie i jestem pewien, że udaje się to tylko wtedy, gdy obie strony biorą i dają sobie nawzajem.

Z etiudy “Miłosoś” w roli Klaunusza. Fot. Maciej Wrzyszcz.

P.G.: Zakładam, że jako człowiek o rzadkich zdolnościach i profesji – bywasz inspiracją dla innych. Mylę się?

P.C.K.: Myślę, że masz rację, zdarzyło mi się zainspirować kilka osób w swoim życiu. Najbardziej jest to widoczne w przypadku dzieci. Wielokrotnie prowadziłem zajęcia chociażby w szkołach i uczyłem zarówno dziedzin cyrkowych jak i plastycznych. Kiedy traktujesz dzieci na równi ze sobą, a nie w hierarchii dorosły-dziecko, to trafiasz prosto w ich serca. Wtedy łatwiej je zaciekawić i zainspirować. Z dorosłymi jest trochę inaczej, ponieważ wiele osób twierdzi, że pewne rzeczy są nie dla nich, że nie nauczą się czegoś albo że już za późno by próbować nowych aktywności. Na szczęście i tu bywają wyjątki. Pewna moja znajoma pod wpływem naszej znajomości obrała związaną z cyrkiem ścieżkę zawodową i obecnie spełnia się w tej dziedzinie z coraz większymi sukcesami.

P.G.: Domyślam się, że doświadczenia pedagogiczne bardzo wzbogacają własne rzemiosło, skłaniają do syntezy osobistych poczynań i myśli – aby nauczyć trzeba mieć skuteczny plan. Więc może warto kontynuować tę ścieżkę?

P.C.K.: Zdecydowanie warto, ale nawet nie po to żeby wzbogacić własne rzemiosło (to jest raczej efekt uboczny) i nie po to, by przekazywać umiejętności (choć to jest głównym zamiarem). Przede wszystkim nauczanie to dawanie siebie innym ludziom, a gdy robisz to z miłością, przyczyniasz się do zmiany tego świata na lepsze, bez względu na to, na jak dużą skalę.

W tym roku będę zbierał chętnych do zajęć, zarówno dla dzieci jak i dorosłych. Z najmłodszymi warto pracować, by pokazywać im perspektywy, których nie zobaczą ani w szkole, ani w internecie. A w pracy z dorosłymi spełniam się najbardziej.

W ubiegłym roku na przykład zostałem zaproszony przez aktora Piotra Głowackiego, do poprowadzenia cyklu zajęć z jego grupą na Akademii Teatralnej. To było tylko 7 spotkań i miały one polegać na zdobywaniu cyrkowych zdolności, lecz dość szybko mnie poniosło i dawałem im również zadania z teatru fizycznego. Pod koniec cyklu pomagałem im w ułożeniu występu na koniec roku. Było to dla mnie niesamowicie inspirujące doświadczenie, choć grupa miała ze mną ciężkie przeprawy (śmiech).

Tuż przed ostatnimi zajęciami Piotr poprosił mnie, żebym zabrał ich na ulicę, by wystąpić przed obcymi ludźmi. Zrobili jedno przejście, ale nie było w tym nic spektakularnego. Nagle rozpadał się deszcz i wszyscy schowaliśmy się w przejściu do schodów na trasę WZ. Ktoś z nich nieopatrznie spytał, czy mają robić drugi występ tutaj. Błyskawicznie chwyciłem ideę i powiedziałem, że tak. Na ich twarzy pojawiło się przerażenie, no bo jak to tak: mokrzy, zmarznięci, mają występować w ciasnym pomieszczeniu wypełnionym przypadkowymi ludźmi. Oni przecież chcą występować na deskach teatru, a nie przed turystami, menelami i ochroną. Nie chcieli zaczynać, więc gdy przekonałem się o nieskuteczności mych namów, wyszedłem na środek i zacząłem rytmicznie klaskać. Podchodziłem do zdziwionych ludzi, którzy nie mogli nigdzie uciec, bo wciąż padało i klaskałem – najgłośniej jak tylko potrafiłem.

W odpowiednim momencie podszedłem do mojej grupy i klaskałem do nich. Oni nie wiedzieli co począć, aż na środek wyszła najskromniejsza spośród nich osoba i zaczęła klaskać ze mną. Później dołączali kolejno pozostali studenci. Kiedy już pierwsze lody zostały przełamane, powiedziałem im żeby zaczęli swój występ. Wtedy dopiero ich działanie nabrało życia. Stres wyciągnął z nich siłę, która przyciągała uwagę widowni. Nie ważne było już to, co robili, lecz jak.

Reakcje ludzi były świetne – ochroniarze mieli temat do rozmów, okoliczne pijaczki w końcu mieli równych sobie dziwaków (jeden nawet rozstawił naprzeciw swój leżak i usiadłszy żywo reagował na to, co dzieje się na “scenie”), ktoś inny szukał bójki… A ja obserwowałem ich i kontrolowałem sytuację, jednocześnie ciesząc się z takiego obrotu spraw. Myślę, że nie każdy docenił to doświadczenie, bo wykraczało ono poza normy ich podejścia do aktorstwa, ale mam szczerą nadzieję, że dałem im możliwość wzięcia czegoś dla siebie.

Pociąga mnie taka forma pracy, to bardzo inspiruje.

P.G.: Jak w ogóle działa rynek pracy w Twoim zawodzie? Jesteś zrzeszony w jakimś cechu, stowarzyszeniu?

P.C.K.: Jestem freelancerem, prowadzę też własną działalność. Byłem członkiem kilku grup, ale zrezygnowałem z nich, na rzecz własnych działań. Sam inwestuję w swój rozwój, w nowe kostiumy, rekwizyty, narzędzia. Nabyte umiejętności, doświadczenie oraz zaangażowanie są dla mnie źródłem dochodów pozwalających na utrzymanie siebie oraz kontynuowanie rozwijania swoich pasji. Po latach ciężkiej pracy udało mi się spełnić największe marzenie jakim było posiadanie pracy, którą kocham.

Niestety moja branża jako jedna z pierwszych ucierpiała na restrykcjach covid-owych i od tamtej pory jest ciężej.

P.G.: Odbieram te słowa jak deklarację artysty spełnionego. Ale chyba masz jakieś wielkie artystyczne marzenie?

P.C.K.: Spełniłem część swoich marzeń, ale apetyt rośnie w miarę jedzenia. Wciąż jest dla mnie bardzo wiele do nauki, ale cieszy mnie ten proces, ponieważ to on jest największą przygodą.

Moim kolejnym marzeniem jest założenie własnego teatru. Od kilku lat pracuję nad stałą grupą. Są oczywiście wzloty i upadki, a ludzie się wykruszają i przychodzą nowi, ale powoli wszystko się materializuje. Widzę, jak wraz z moją zmianą myślenia oraz wzrostem doświadczeń pojawiają się ludzie, których potrzebuję. Dojrzewam do tego, by ideę traktować wyżej od własnej kariery. Bardziej myślę ogółem, niż sobą tylko.

Mam wokół siebie wartościowych ludzi, z którymi dopracowuję Ceremonię Ognia, najważniejszą dotychczas wizję, która narodziła się w mojej głowie kilka lat temu. To nawet nie będzie spektakl, ani widowisko, tylko prawdziwa ceremonia, której powstawanie to proces wspólny, bez z góry ustalonego scenariusza.

Mocno wierzę w misję tego przedsięwzięcia, ponieważ przy obecnym zasypie bylejakości i powtarzalności kulturalnej, ludzie zakopują jeszcze głębiej swoje pierwotne siły. Ja chcę pokazać, że one istnieją i dać iskrę do ich przebudzenia.

P.G.: Jakiś czas temu miałeś pomysł, aby zamieszkać w lesie. Czy to aktualne?

P.C.K.: Tak. Tuż przed pandemią kupiłem kawałek lasu w powiecie siedleckim. Wydałem prawie wszystkie swoje oszczędności z nadzieją, że lada moment zacznie się sezon, ale zamiast tego weszły obostrzenia i odwołano wszystkie wydarzenia. Nie poddawałem się jednak i spędzałem tam mnóstwo czasu, z dala od ludzi i cywilizacji, mieszkając w starym Volkswagenie T4, przerobionym przeze mnie na skromnego kampera. Intensywnie pracowałem na to, by stworzyć wymarzone miejsce do życia blisko natury i w zgodzie z nią. Niestety okazało się to być ponad moje dotychczasowe możliwości. Prace posuwały się bardzo powoli, ponieważ życie bez prądu i samodzielne tworzenie wszystkiego od podstaw, w dodatku przy niemalże zerowych funduszach, to zadanie bardzo wymagające. Do tego doszły przypadki kradzieży, z których najbardziej absurdalnym było zniknięcie moich starych, gumowych chodaków.

Z pomysłu na własne miejsce przy lesie nie zrezygnowałem, gdyż rok temu kupiłem stary barakowóz, postawiłem w pewnym szczególnym miejscu w wawerskiej Radości, wyremontowałem i zamieszkałem w nim. Pierwsze miesiące również były bez prądu i bieżącej wody, lecz tym razem wysiłek zakończył się sukcesem. Teraz pracuję nad tą przestrzenią, która będzie otwarta na działania artystyczne. Powoli przeistacza się ona w żywą galerię, w której pojawi się mała scena oraz sala prób.

P.G: Dziękuję za rozmowę.