Kilka krótkich historii…

Trzy rodziny, trzy różne migawki ostatnich dni lutego. Jeszcze niedawno sądziliśmy, że będą z nami obecne wyłacznie na kartach szkolnych lektur, w pamiętnikach babć. Tymczasem to już nie fikcja…
Miała rację Wisława Szymborska – tyle o sobie wiemy ile nas sprawdzono.

1.
Natalię zbudził dziwnie natarczywy dzwonek telefonu. O szóstej rano, godzinę przed codziennym budzikiem. Bała się, że zbudzi wszystkich w pokojach, które wynajmują we wspólnym mieszkaniu, przyjeżdżając do Warszawy do pracy. Odebrała ledwo przebudzona, ale od razu otrzeźwił ją głos krzyczący w słuchawkę “wojna, u nas jest wojna! A ona nie chce uciekać, dzwoń do nich natychmiast!”.

To była teściowa Ani, córki Natalii. Ale jaka wojna? Gdzie? Jeszcze wczoraj mówili, że to pewnie cyberwojna będzie, jakieś ograniczenia gospodarcze, a nie wojna. Natalia sprawdza w internecie – wojna. Dzwoni do córki, na Ukrainę, ale Ania nie chce wyjechać, nie chce ryzykować drogi w dziewiątym miesiącu ciąży. Dzwoni do zięcia, któremu udaje się namówić ciężarną żonę do natychmiastowego wyjazdu. Pakują do samochodu wszystko, co wydaje im się niezbędne, pomaga młodsza siostra Ani, która nie wróciła jeszcze na uczelnię po zimowej przerwie. Psy zostawiają u teściowej, wielki husky nie zmieści się do małego samochodu z rzeczami i trzema dorosłymi osobami. Mają szczęście, bo mieszkają niespełna 20 km od granicy, w czwartek wieczorem udaje im się ją przekroczyć, wszystkim. Dojeżdżają w środku nocy do Natalii, upychają jakoś w jej pokoju 4 dorosłe osoby. Tak naprawdę tylko Ania zostaje normalnie położona na łóżku, ona musi najbardziej wypocząć.

W sobotę udaje się wynająć większe mieszkanie, bo już wiadomo, że wojna prędko się nie skończy. Znajomi Polacy pomagają załatwić szybko wizytę u lekarza, bo Ania krwawi – taki stres i 2 tygodnie podróży przed porodem dały efekt. Szybko też mieszkanie zapełnia się rzeczami przekazanymi przez znajomych Polaków, bo w trakcie pakowania większość rzeczy dla dziecka została w domu. Może przydadzą się kiedyś po powrocie na Ukrainę. O ile będzie do czego wrócić. 15 marca późnym wieczorem maluszek przychodzi na świat cały i zdrowy. A Ania, która jeszcze trzy tygodnie temu powtarzała, że nie wie, jak kobiety mogły zachodzić w ciążę i rodzić dzieci w trakcie wojny – już wie.

Tata i dziadek dziecka poczekali w Polsce do porodu, żeby przytulić małego Maksyma i wrócili na Ukrainę, walczyć.

2.
Od koordynatorki dowiadujemy się o godzinie 23.30, że “nasza” rodzina przekroczyła granicę, więc za jakieś 4 godziny powinni być w Warszawie. Dojeżdżają o 4 rano, zmęczeni, zdenerwowani, niepewni czego się spodziewać. Szybko żegnają się z zaprzyjaźnioną rodziną z którą przyjechali, a którą wolontariusz odwozi gdzieś dalej. Mają jedną walizkę, musieli w nią spakować całe swoje życie. Śpią wszyscy razem – nikt nie jest gotowy na samotne spanie w drugim pokoju.

Na szczęście nie mamy problemu z porozumiewaniem się. Mój rosyjski lata świetności ma za sobą, ale jesteśmy w stanie swobodnie rozmawiać. Rzeczy trzymają w walizce pomimo zaoferowanego miejsca w szafie (przecież są tylko na kilka dni, dopóki wszystko się nie uspokoi). Każdy, nawet odległy dźwięk samolotu powoduje nerwowe spoglądanie w niebo. Ostatnią noc w domu całą spędzili w schronie, z nalotem nad głowami. Kolejne dni i kolejne tragiczne informacje, zniszczony urząd miasta gdzie pracuje Irina, zbombardowana szkoła synka. Zbombardowane wsie dookoła miasta. Na szczęście teściowa i mama Iriny całe i zdrowe.

Jedziemy do punktu informacyjnego w WCK w Międzylesiu. Kolejka na kilka osób, same kobiety z dziećmi lub pary w podeszłym wieku, w większości z polskim “opiekunem”. Punkt zorganizowany na szybko, w szatni, dwa stanowiska. Podchodzimy, przyjmują nas – urzędniczka i tłumaczka. Udzielają dokładnej instrukcji gdzie mamy się udać, żeby zapisać do szkoły synka Iriny. Sprawa nie jest taka prosta z córką, tegoroczną maturzystką. Jednak po jednym telefonie i wyjaśnieniu, urzędniczka udziela nam informacji. Miło, spokojnie, a co najważniejsze, bardzo kompetentnie. Na koniec wysyłają nas do magazynku z darami, jeśli czegoś nam potrzeba.

Kilka dni mija, zanim Irina jest gotowa zapisać dzieci do szkoły. Musi pogodzić się z faktem, że nie wróci tak szybko do domu, do męża i matki. Koleżanki z Ukrainy różnie wybierają. Jedna pojechała z całą rodziną do Niemiec, do kuzynów, stamtąd pochodzi mąż. Druga do Austrii, pracodawca ściągnął swoich pracowników z Ukrainy, zorganizował mieszkania i szkołę dla dzieci. Któraś jest w Siedlcach, któraś pod Katowicami. Irina zostaje w Warszawie, żeby blisko było wrócić na Ukrainę, jak wojna się skończy. Nadal ma nadzieję, że to kwestia tygodni.

W poniedziałek o 8 rano idziemy do sekretariatu szkoły na Bajkowej, dostajemy podanie do wypełnienia, po polsku. Panie starają się pomóc, ale w efekcie podanie wypełniam ja, Irina się podpisuje. W miejscach podpisu ojca zostaje bolesne puste pole – z nim zobaczą się dopiero po wojnie. W Ukrainie synek chodził do III klasy, ale rok urodzenia 2013, więc w Polsce pójdzie do drugiej. Musimy czekać na potwierdzenie ze szkoły, że jest miejsce i że będzie przyjęty. Pod sekretariatem spotykamy znajomych, którzy przyszli zapisać do szkoły dzieci “swoich rodzin z Ukrainy”. Stos podań szybko rośnie, ale decyzja ma być maksymalnie do środy.
Wszyscy ukraińscy licealiści mieszkający tymczasowo w Wawrze kierowani są do liceum na Alpejską. Udaje nam się zapisać Lenę do klasy ukraińskiej, jest 21-sza na liście. Oprócz nauki polskiego, będą mieli lekcje po ukraińsku lub rosyjsku, na razie z przedmiotów, do których znaleziono już nauczycieli. Lena zajęcia zaczyna już następnego dnia. Podrzucamy ją do szkoły, dojazd komunikacją publiczną z Nadwiśla to 45 min w jedną stronę. Okazuje się, że już dopisały się kolejne dwie osoby. Wraca zadowolona, pierwszy raz od 2 tygodni poczuła się “normalniej” siedząc w ławce.

W międzyczasie dzwonią ze szkoły na Bajkowej: jest miejsce!, synek od jutra zaczyna naukę w jednej z drugich klas.

3.
W sobotę 26 lutego o 18.35 dzielnica Wawer na swoim profilu na facebooku opublikowała informację o zbiórce darów dla Kijowa, konkretnych rzeczy o które oblężone miasto poprosiło Warszawę. Dary wyjadą w niedzielę wczesnym popołudniem w drogę, zbiórka w Urzędzie odbędzie się od 7 rano do południa. Koło godziny 20 w sobotę jedziemy z synem do pobliskiego sklepu dyskontowego zrobić zakupy potrzebnych produktów. Na parkingu sporo samochodów, w środku również mały tłum, szczególnie jak na tę godzinę w sobotę. Krążymy z listą pomiędzy półkami: mleko dla dzieci, pieluchy, tubki, woda w małych butelkach. Przy każdej półce spotykamy osoby robiące zakupy z tą samą listą. Łatwo dostrzec na ekranach telefonów charakterystyczne niebiesko – żółte oznaczenia przy kolejnych produktach. Konserw już nie ma, półka jest pusta, synek nurkuje na tył półek sprawdzić, czy gdzieś nie został jeszcze jakiś karton. Udaje mu się znaleźć jeszcze ze 3 sztuki, my bierzemy jeden, kolejne podchodzące osoby po nas “ogołacają” półkę doszczętnie.

Około 10 w niedzielę jedziemy pod urząd. Korek do wjazdu, przy wejściu do WCK tłum ludzi i rosnąca góra butelkowanej wody, aż z daleka ją widać. Pracownicy WCK i urzędu dwoją się i troją przy pakowaniu i segregacji darów, wspomagani przez wolontariuszy, którzy przyjechali po porannym apelu na facebooku Dzielnicy. Darów jest tyle, że każda para rąk się przyda. A długi sznur mieszkańców przychodzi z kolejnymi zgrzewkami wody, puszkami konserw i paczkami pieluch. W spokoju i bez przepychania się, pomimo dużego ścisku. Dojeżdżają też samochody wypchane “po dach” kartonami, o które poprosiła Dzielnica. Pomoc i ilość darów przerosła najśmielsze oczekiwania, nie ma w co tych ton pakować. Ten weekend i ta bezinteresowna pomoc tysięcy mieszkańców przywraca wiarę w ludzi.