Bazarek – dosłownie krótka historia
O sensowności niektórych przedsięwzięć najlepiej przekonać się „w boju”. Niby wiadomo, że przed inwestycją robi się biznesplan, a przed kręceniem filmu pisze scenariusz, lecz dopóki się nie przekonamy, jak ów film czy biznes się przyjął, rozpiski, choćby najlepsze, będą tylko teorią.
Nie inaczej było z inicjatywą „Bazarek w Aleksandrowie”. Pomysł zrodził się latem, jako bezpośrednia reakcja na zamknięcie ulicy Bystrzyckiej pod „Falą” dla handlujących tam w soboty sprzedawców. O kulisach tego posunięcia nie będę się rozpisywać, mimo że mają one walory całkiem sensacyjne – poprzestańmy na jasnym dla wszystkich powiedzeniu „jak nie wiadomo, o co chodzi…” itd. Było mi zwyczajnie, po ludzku żal kontaktu z prawdziwymi rolnikami – nie handlarzami-pośrednikami, a autentycznymi, wypróbowanymi hodowcami jabłek, ziemniaków czy marchwi; produktów, po zjedzeniu których nigdy nie boli brzuch i nie dostaje się dziwnej wysypki. Zdecydowanie bardziej bowiem wolę jadać i serwować bliskim takie produkty, aniżeli szukać ratunku w pobliskiej aptece.
Niestety, skończyło się. Na skwerach i płotach zainstalowano tablice „zakaz handlu” i handel musiał zniknąć. Kolejne dwa tygodnie zajęło mi wytropienie, dokąd przenieśli się moi zaufani rolnicy. Gdy ich znalazłam (choć nie wszystkich) i posłuchałam mrożących krew w żyłach historii o wcześniejszych procederach („Brał od nas po stówie i dawał nam kwit na 10 zł. Dlaczego nic z tym nie zrobiliście?! Noo, wie pani… Każdy się bał o miejsce”), wtedy w głowie zamarzyła mi się wizja o fajnym miejscu z wartościowymi produktami i uczciwymi zasadami. Tylko gdzie?… Może u nas, w Aleksandrowie!
Początkowo los mi sprzyjał. Mniej więcej w tym czasie, jak na zawołanie w samym sercu naszego osiedla zawisł baner z informacją o działce do wynajęcia. Dogadałam się z właścicielem, wydrukowałam ulotki na domowej drukarce, plakaty w zaprzyjaźnionym miejscu i banery w drukarni. W „Gazecie Wawerskiej” ukazała się zajawka, a na Facebooku – strona z aktualnościami i mapką dojazdu. Mąż uprzątnął teren, skosił trawę, zamówiliśmy toaletę no i oczywiście niestrudzenie werbowaliśmy sprzedawców, objeżdżając okoliczne bazarki, rozdając ulotki i zachęcając do bywania u nas.
Zaczęło się dość obiecująco. Był wrzesień, dopisała pogoda, wiele osób przyszło z czystej ciekawości i życzliwości. Wsparli nas swoją obecnością lokalni hodowcy roślin i warzyw. Trudno było jednak utrzymać stan „wiele straganów i wielu klientów”, czyli zwykły bazarkowy ruch w interesie. Wielu sprzedawców pojawiało się tylko raz – po czym nie wracało, nie kryjąc zawodu mizernym utargiem. Także klienci, nie znalazłszy tego, po co przyszli, nie dawali nam drugiej szansy. Z dwóch zaplanowanych dni targowych ostatecznie spolaryzowała się rzecz następująca: sprzedawcy, woleli przyjeżdżać w środę, a kupujący raczej byliby gotowi robić zakupy w sobotę. Tyle że sobota to dzień wielu bazarków w okolicy i konkurencja była dla nas, nowicjuszy, nie do utrzymania: wiadomo, że każdy, kto żyje z handlu, pojedzie raczej tam, gdzie ma znacznie większą pewność dużego zarobku aniżeli w nowe, nierozwinięte jeszcze miejsce. Także klienci, jak się przekonałam, z reguły przedkładają targ duży nad targ bliski: na dużym prawdopodobnie kupią wszystko, czego im potrzeba, na bliskim – tylko podstawowe produkty.
I tak bazarek w Aleksandrowie pomału daje za wygraną. Może scenariusz był zbyt optymistyczny lub biznesplan niedopracowany, a może po prostu pora roku niewłaściwa…? Może należało poczekać do wiosny i lata albo przynajmniej zrobić wjazd na bazar wprost od głównej ulicy. Tyle tylko że takie rozwiązania miały też swoje wady. Zwlekanie do wiosny mogło oznaczać, że ci wartościowi rolnicy całkiem przestaną przyjeżdżać w nasze strony i kontakty bezpowrotnie zanikną. Brama wjazdowa to koszty, których nie zakładał mój skromny biznesplan. A optymistyczne założenia – no jakże bez nich podejmować się czegokolwiek?
Chciałabym zakończyć tę opowieść czymś pozytywnym, niech więc to będzie tak: przy organizowaniu bazarku poznałam mnóstwo ludzi dobrej woli, którzy mi pomagali, chociaż nic z tego nie mieli. Proszę zauważyć przy okazji, jakie to piękne określenie „ludzie dobrej woli”: to ci, którzy mają wolę do zrobienia czegoś dobrego, bezinteresownego. Dzięki aktowi dobrej woli można i zrobić coś doniosłego, i coś całkiem małego – wykonać drobne, wzruszające i grzejące serce gesty. Ktoś wydrukował mi plakaty, ktoś podarował własnoręcznie wypieczony chleb, ktoś przyjechał po to, aby zrobić u nas duże zakupy, jeszcze ktoś inny kupił coś z każdego stoiska po to, aby każdy sprzedawca czuł się tu potrzebny. A że nie wyszło? To nic, nie wszystko musi w życiu wychodzić, za to ze wszystkiego można się czegoś fajnego nauczyć!
0 komentarzy