Peryferia dominium von Maltzanów
Z CYKLU: OPOWIADANIA WAWERSKIE. 3.
Pruscy żołnierze – okupanci nie byli jedynymi osobami mówiącymi w tym innym – od czasu zaborów znacznie gorzej brzmiącym dla Polaków języku. Osadników niemieckich i holenderskich niejednokrotnie sprowadzano nad Wisłę ze względu na ich umiejętności radzenia sobie na terenach podmokłych. Na tak zwanym Urzeczu nazywano ich Orylami. Byli tu wolni od pańszczyzny i mieli swobody religijne. Nad Wisłą stawiali charakterystyczne domy z wysokimi poddaszami, które dawały im schronienie podczas wiosennych powodzi. Wśród nich znacznie skromniej żyli polscy gospodarze, zobowiązani do usług i świadczeń na rzecz właściciela gruntów.
Jeszcze inny był rodowód niemieckich drwali. Jako pierwsi zaczęli karczować okolice Wiązowny. Tutaj zostali sprowadzeni tuż po trzecim rozbiorze Rzeczpospolitej przez barona Józefa von Maltzana. Tuż po rozbiorach nie był jasny podział obszarów granicznych. Zacny włodarz był pewien, że ziemie pozostają w zaborze pruskim, co nie utrudniałoby mu poruszania do rodzinnej Meklemburgii. Tymczasem Wiązowna znalazła się w zaborze austriackim.
Szybko mijały kolejne lata. Na ziemi wiązowskiej Józef von Maltzan wraz z synami uczył się języka polskiego i współpracy z tutejszymi mieszkańcami. Uruchomili tartak, wytwórnię potażu, a także sieć browarów. Właściciel dóbr wkrótce zestarzał się i umarł. Jeden z jego synów zdecydował się wówczas powrócić do rodzinnego majątku na Prusy. Drugi, Adolf von Maltzan, ożenił się z Polką i osiedlił się w sąsiedztwie odziedziczonej z bratem Wiązowny. Zarządzał majątkiem Duchnów…
Którejś majowej niedzieli baron Adolf von Maltzan po nabożeństwie w założonym na potrzeby osiedleńców pęclińskim zborze zatrzymał powóz, którym jechał ze swoją żoną Izabelą oraz córką Joasią. Oznajmił, że okolica jest o tej porze wyjątkowo malownicza i koniecznie muszą poznać jej niezwykłe zakątki. We troje posilili się w wiązowskiej karczmie, postanawiając nie wracać zwyczajowo do domu. Co robić dalej?
Okoliczne łąki ścieliły się kolorowym kobiercem, wokół którego krzątały się pracowite pszczoły, trzmiele i motyle. Te ostatnie co jakiś czas przysiadały na głowie Joasi – jej kapelusz służąca ozdobiła świeżymi fiołkami. Poprosili furmana o kurs w kierunku rzeki Świder, na której można było wynająć wygodną, elegancką łódkę. Chcieli nią popłynąć do Wisły, a potem wzdłuż prawego brzegu do wsi Las, tuż za Zastowem, gdzie stangret miał na nich czekać. Joanna aż zarumieniła się z radości.
Nad brzegiem Świdra spotkało ich rozczarowanie: tego dnia nie było już wolnej łódki. Postanowili przynajmniej popatrzeć sobie na tych, którym los miał dzisiaj sprzyjać. Z dali podpłynęła kolejna pełna łódka. Na ich widok się zatrzymują. To znajomi z Wiązowny, rodzina znakomitego gospodarza, sprawującego kontrolę nad młynami w Wiązownie i Duchnowie. Widząc spuszczoną głowę Joasi młynarz z młynarzową proponują wspólną podróż i robią dla niej miejsce w łodzi, koło swoich córek. Zachwycony baron kłania się w podziękowaniu i umawia na odbiór całej gromady we wsi Las, w przybliżeniu za trzy godziny. Podłużna biała łódź nieco głębiej zanurzyła się w wodzie – ugościła Joannę…
Wioślarze zajęci są panowaniem nad łodzią. Rodzice, w eleganckich świątecznych strojach, delektowali się wypoczynkiem. Trzy siedzące przed nimi panny – dwie młynarzówny i jedna wysoko urodzona pół-Niemka pół-Polka – przyglądają się sobie z zaciekawieniem…
Dwie wystrojone są po ludowemu, w paradne pasiaste spódnice, jakie przyszły w te strony z Kołbieli. Górną część ich garderoby stanowią białe bluzki. Na ramionach w razie wiatru mają pasiaste kapoty, głowę zakrywają chustki. Joanna, arystokratka, do kapelusza ma biało-niebieską suknię, ozdobnie pospinane kosmyki włosów, pantofelki. Siedzą pośrodku łodzi przybranej gałązkami jaśminu. Młynarzowie zapowiedają, że po drodze mogą się zatrzymywać, by rozmawiać ze spotkanymi ludźmi. „Będziemy im ofiarowywać po gałązce kwiatów” – namawiają się córki młynarz, Mania i Hania. „Dołączę do tego po jednym kwiatku moich fiołków na kapeluszu” – ofiarowuje się Joasia. „O ile taki fiołek wytrzyma” – kręci głową na znak wątpliwości jedna z sióstr.
Łódź meandruje na krętej górskiej rzece. Woda jest przejrzysta, widać piaszczyste dno i kamienie. Gdzieniegdzie pojawiają się na wodzie talerzowate liście i wysokie trzciny, wśród nich zaczynają kwitnąć żółte grążele. Nad wodą pojawiają się jaskółki brzegówki i zimorodki. W starych pochylonych nad potokiem drzewach żerują dzięcioły. Nocą będzie to arena wydr i bobrów. Daleko od miejscowości nie widać rybaków, chociaż w maju oprócz popularnych tutaj szczupaków rośnie szansa na złowienie karasi i linów – dzieli się swoimi uwagami młynarz.
Pierwszą napotkaną osobą jest wpatrzona w wodę skulona pomarszczona staruszka z naręczem gałęzi. Dziewczęta proszą o zatrzymanie łodzi – wręczają jej skromny, pachnący bukiecik. Jak się okazuje, staruszka ma wschodnie rysy twarzy. „Niech wam Bóg błogosławi” – dziękuje dziewczętom za podarek. „Święty krzak boga miłości!” – woła potrząsając gałązką jaśminu. „Pani to jak księżniczka na łodzi…” – zwraca się teraz do Joanny. „Zobaczysz, pani, tutaj sięgną jeszcze twoje włości” – dopowiada tajemniczo. Rzeczywiście, jak miała wkrótce się dowiedzieć Joanna, wśród tych lasów miał być założony Emów – kolejna kolonia niemiecka, obok ukrytego głębiej Aleksandrowa, a także Pęclina, Malcanowa, Izabeli i Żanęcina – bliżej Wiązowny. „Skąd taka dziwna osoba…? Tatarka, cyganka?” – dziwią się młynarzowie z córkami. Joanna, przyzwyczajona do nietypowych spotkań i zwracania uwagi swoją osobą, nie jest szczególnie poruszona.
Rzeka Świder na dalszych odcinkach jest trudno dostępna, ograniczona piaszczystym jarem jakby przecinającym wydmę. Potem brzeg się obniża, jest obficie porośnięty. Koryto rzeki się rozszerza, a na horyzoncie widać szeroko rozlaną wodę i piaszczyste łachy. Kolejne osoby spotykają dopiero u ujścia rzeki do Wisły. To młodzi rodzice z dziećmi w ramionach. Są równie odświętni, ale ubrani zupełnie inaczej niż rodzina młynarza. Biała koszula kobiety ozdobiona jest na ramionach intrygującym czarnym kwiatowym haftem. Częściowo zakrywa ją granatowa kamizelka. Haft zdobi również czepek, który chroni włosy. Mężczyzna jest w białej koszuli i spodniach, na głowie ma czarny kapelusz.
Łódź się zatrzymuje i już po chwili dzieciątka dostają po białym kwiatku, rozsiewającym kojącą woń. Buzie ich oblewają pyzate uśmiechy. Tymczasem ich rodzice chcą poznać charakter osobliwej wyprawy.
– Witamy was u progu Wisły, na Łurzycu! My tutaj w strojach wilanowskich, a wy też po ludowemu. Pewnie gdzieś z lasów przypływacie. Polesoki?
– Nie bądźmy tacy ważni, mężu. Popatrz, oni mają stroje z Kołbieli. Uczyłam się tych wzorów z wycinanek, żeby sobie koszule przyozdobić.
– My ważni i oni ważni. Ino tam ni ma wody pod dostatkiem… Jak to mawiają?
„Oj, gdyby na Polesiu dysce nie padały
Oj, to by Polesoki z głodu pozdychały”.
– A to ja tak wom zaśpiewam, mężu – kolorowo wystrojona Łurzyczanka nabiera w piersi powietrza i odpowiada swoją piosenką:
„Na Łurzycu woda topi
Tam się dobrze mają chłopi
Kiełbasami płoty grodzą
A sami bez portek chodzą”.
Dziewczętom nie wypada, ale młynarz z młynarzową już pokładają się ze śmiechu. Tymczasem Gospodarz z Urzecza poczerwieniał na twarzy.
– I jeszcze jedno mi po głowie chodzi, posłuchajcie państwo. – Zainteresowanie słuchaczy skłania Urzeczankę do kolejnego występu. Wręcza mężowi trzymane w rękach dziecko, bierze się pod boki i nadyma groźnie wargi:
„Poznać-ci to poznać chłopca fanfarona, choć pusto w kieseni, głowa najezona…” – pokazuje teraz puste kieszenie swojej spódnicy i stroi prześmiewcze miny.
– No, to mi żona dzisiaj dała sukurs – kręcił głową trochę zawstydzony, choć też ubawiony mężczyzna. – Bywajcie zdrowi! A łódka wasza piękna, no no… Nie to co nasze czółna dłubane w lipie albo topoli.
Tymczasem łódka… mało nie przewróciła się ze śmiechu na tę komiczną urzeczańską awanturę. Dziewczęta, chichocząc, nie zapomniały tylko o pomachaniu do dzieciaczków, które kierowane przez rodziców robiły „pa pa!”…
Wypłynęli teraz na środek rozlanej szeroko Wisły i musieli się uspokoić, bo gdyby teraz zabujało, nie byłoby im wcale do śmiechu. Zresztą, zmiana krajobrazu wycisza wszystkich… Dziewczęta patrzą szeroko otwartymi oczami jak rzeka obejmuje ramionami archipelagi piaszczystych wysp. Na nich radośnie kwitnie życie – toż to matecznik lęgowy mew i rybitw. Wokół ostańce puszczy łęgowej, stuletnie wierzby i topole – czuwają po obu stronach dzikiej rzeki. Do tego zjawiskowe widoki wypreparowanych przez rzekę korzeni potężnych drzew osadzonych na mieliznach… I obsypane rumiankami łąki. A one pośrodku tego baśniowego krajobrazu, z wonią białego jaśminu…
– Wyspy Syren… – westchnęła cicho Joanna.
Jednak Mania i Hania popatrzyły na nią bez zrozumienia. Skubały teraz pajdę chleba, rzucając okruchy dzikiemu ptactwu. Częstowały Joasię, ale ta nie była głodna, na dodatek pokręciła głową na znak dezaprobaty.
– Lepiej nie karmcie ptaków takim chlebem, bo od razu nabiera wody. Zresztą o tej porze roku ptaki mają pod dostatkiem pożywienia. A skoro bardzo chcecie… Poczekajcie, mam chyba dla nich trochę ziaren… – Szuka w torebce papierowego zawiniątka, które zawsze brała na dłuższe spacery. Podaje je teraz koleżankom.
– Jaka ty jesteś gospodarna i zapobiegliwa! – Na znak zdziwienia szeroko otworzyła usta Hania. – A mówi się, że arystokratki nieużyte. – Zakryła usta dłonią na znak, że chyba ma za długi język.
– Ty to już lepiej sieć cicho! – Przyganiła Mania. Tatko zawsze mówił, że pan Adolf świetny gospodarz. – Dzięki niemu i kościół mamy i cmentarz. Pomimo tego, że z rodziną sam jeździ do ewangelickiego.
– Raz byłam w waszym kościele katolickim – uśmiecha się Joanna. – Rzeczywiście ładny i dobrze, że ociec zrobił coś dla mieszkańców. A jak się uczycie? Macie guwernantki?
– Tak dobrze to nie ma. – Pokręciła głową Mania. Jest we wsi nauczycielka, i mamy wiejską szkołę parafialną. Korzystamy z ławek takich jak w kościele. Wszyscy razem, ale tak jakby po 2-3 osoby w jednej klasie, bo dzieci w różnym wieku przychodzą.
– Przynajmniej macie wesoło. – Uśmiechnęła się pocieszająco Joanna. Tylko westchnienie zdradziło przypływ smutku.
Minęli tymczasem Świdry Małe, Nową Wieś, Falenicą. Na brzegach gospodarowali mieszkańcy; pewnie Urzeczanie lub Olędrzy. Nie zatrzymywali się przy nich, tylko z daleka podziwiali wiślanych osadników, którym niegroźne Powodzice i Utopce. Dzielny lud wiślany ciągle miał powody do wesela. Teraz też woda niosła do nich zabawną przyśpiewkę:
„Oj, oj, oj, turbuje się flisaczek,
Uciekła mu gąska w krzaczek.
Nie turbuj się, flisaczku,
Albo to jej źle w krzaczku?”.
Młynarz poniesiony zabawą w przyśpiewki, intonuje:
„Leci kaczka dołem, wodą,
Kaczor za nią ciup ciup nogą.
Poczekaj, kaczka, dam ci placka!”
– Nie poczekam, bo uciekam! – Wtóruje mu ze śmiechem żona.
Tymczasem dziewczęta zauważają osobliwą rzecz. Na jednej z wiślanych wysp, które nazywa się zwyczajowo kępy, ktoś zbudował nędzny domek. Niewiele widać, bo brzegi kępy obsadzone są gęsto wierzbiną. Z daleka można jeszcze odróżnić od piaszczystej plaży trochę uprawnej ziemi. Ktoś chodzi w wodzie wokół brzegu wyspy, może łowi ryby.
– Jak to tak? – Zdziwiła się bardzo Joanna. Nie boją się, że najbliższa powódź zniesie tę kępę z powierzchni ziemi?
– Widocznie cierpiał na wielką biedę… Może nie miał ani zagona? Tutaj nawet zimą o ryby nie trudno, ma strawę. – Westchnęła z szacunkiem dla odważnego rybaka młynarzowa.
Jeszcze przed dopłynięciem do wsi Las zatrzymali się w Zastowie.
– Jak się wam tutaj żyje, gospodarze? – zagaił młynarz krzątających się wokół sieci rybackich mężczyzn.
– O łaskawi ludzie, obrachowanie pan ma teraz dobre. – odpowiada słabym, jakby obolałym głosem najstarszy z mężczyzn. Podmuch wiatru podnosi jego siwe kosmyki do góry. Odwraca się w kierunku lądu i wyciąga przed siebie rękę niczym biblijny prorok. Wskazuje na pola, domostwa, kanały… – Bo i bydło rogate, drób, gorzelnia oraz karczma. Folwark obok uprawy zbóż zbiera pokaźną ilość siana. Jest komu sprzedawać. Korzystne tera układy między mocarstwami, to i nasi się bogacą. Chociaż pruskie państwo jakieś daniny musi od nich zbierać. Po co inaczej im te ziemie by były? Tutaj panem jest Potocki, gospodarzy Topolewski. No, ale trzeba jakoś odkuć się ze strat. Kiedy Suworow tłumił tutaj kościuszkowców, cały folwark w Zastowie ograbiony i zniszczony został. Spalone i zdewastowane chaty. Stratowane zasiewy. Zniszczony sprzęt gospodarczy… I my i pany ucierpieli…
– A wy macie coś z tego obrachowania teraz? Jest wam lepiej?
– A my ino pańszczyznę z tego mamy… Niewolę. Chocia Kostka Potocki jaśnie oświecony. Chce jakoby ulżyć chłopom. Posłuchajcie. Wieśniak dwa dni w tygodniu sprzężajnej pańszczyzny jest obowiązany. I jeden dzień kobiecy. Za dzień sprzężajny liczy się albo zaoranie morgi ziemi albo obradlenie lub bronowanie dwóch morgów. W zimie ino inaczej. Wtedy należy wymłócić trzydzieści snopków oziminy albo sześćdziesiąt snopków zboża. Za dzień kobiecy liczy się wymłócenie oziminy dwadzieścia snopków albo jarego trzydzieści. – Młynarzowie kiwali głową. Dopiero od kilku lat wykupieni z pańszczyzny znali twarde prawo wsi. Joanna słuchała tego z wypiekami, spuściła oczy. Wstyd jej było, że pany, takie jak cała niemiecka rodzina, dopuszczają się wyzysku drugiego człowieka. Tymczasem wieśniak był rad, że ma uważnych słuchaczy, również młode dziewczęta.
– Na pańszczyznę wychodzimy o wschodzie słońca, schodzimy zaś z roboty o zachodzie. Dobrze, że wypoczynek w ciągu dnia jest jakieś, bo jak słonko przypiecze, to sił nie ma. Dlatego śpiewają u nas wieśniaczki „Zachodźże słoneczko, jako masz zachodzić…”. Nogi bolą od chodzenia, ręce od robienia.
– A oprócz pańszczyzny? Macie jeszcze jakie obowiązki? – pytają przyjezdni.
– O tak… – przytakuje głową chłop. I to wszystko z tych pozostałych „dni własnych”. A więc szarwark, podwoda, stróża, pastucha i pomocne – wyliczył na pięciu palcach. – Znacie pewnie co to, nie muszę mówić. Do tego dwór może cię wezwać na prace najemną, płacą dwa złote za dzień sprzężajny.
Joanna ma już łzy w oczach. Ostatnie fiołki z kapelusza, zwiędnięte już i omdlałe, podaje staremu gospodarzowi. Siostry z łódki przynoszą gałązki jaśminu. Trzeba pocieszyć człowieka strudzonego twardym niesprawiedliwym prawem.
Do Lasu, po niemiecku teraz Lassa, mają już niewiele drogi. Tam cumują, czeka ich już Adolf von Maltzan z dużym powozem. Obiecał wcześniej, że wszystkich zabierze na przejażdżkę z powrotem. Joanna rzuciła się w ramiona mamie i papie, niektóre wrażenia z podróży są dla niej zbyt trudne.
– Oj tak, wszystko już wiemy, córeczko. Długo czekaliśmy na was. Na jednej z chałup były przybite arkusze papieru: „Powinności wsiow Zastowa, Zbytków i Lassa…”. Niewiele mieszkańców zna litery, ale twardy ukaz wisi. – Kiwa głową mama.
– Dwór nastawiony jest na zysk – włączył się do rozmowy baron. – Stara się więc ze wsi wyciągnąć jak największe dochody. Do tego teraz jest pod władzą zaborcy. Szlachcic stracił dawne przywileje, jakie miał w Rzeczpospolitej. Myślę, że dzierżawca tych wsi, jak i ja, zabiega o stworzenie tutejszym mieszkańcom jak najlepszych warunków życia i pracy. Dba o wyposażenie wsi w dobre chaty, zabudowania gospodarcze i inwentarz, żeby wieśniacy czuli się zadowoleni. Troszczy się również o zdrowie poddanych, aby wieśniacy mogli wydajnie pracować dla pana. Stosuje na pewno jakieś ulgi w wymiarze pańszczyzny, chociażby po to, żeby zachęcić do wydajniejszej pracy. Pewnie trzyma też wieś w izolacji i nie dopuszcza obcych wpływów, które mogłyby zwrócić uwagę wieśniaków na wyzysk, jakiemu są poddani. W końcu przestrzega równości majątkowej wszystkich wieśniaków, dając im jednakowe warunki bytowania, oparte o jednakowy przydział gruntów i takież powinności. Byleby teraz nowe europejskie zawieruchy nie pogorszyły losu tutejszych. Jesteśmy na tyle blisko Warszawy, że każdy kryzys żywnościowy w stolicy oznacza ogołocenie z pokarmu naszych. – Zakończył, zamyśliwszy się nad sytuacją.
Joanna nie miała tego popołudnia i wieczoru spokojnej głowy. Zamknęła się w swoich pokojach z bukietem kwiatów, ale nawet odurzający zapach jaśminu nie rozwiał jej smutku i poczucia bezradności. A więc wokół mnie dzieje się tyle ludzkiej krzywdy? – gorzko zapłakała nad tą niegodziwością. Gdyby choć kwiaty mogły świat uleczyć… Wtuliła zaczerwienione powieki i zasmarkany nos w subtelny jaśmin, który mama kazała służącej postawić w jej pokoju. „Mama powiedziałaby, że mogą…” – Uśmiechnęła się niewyraźnie. „Bo choćby taki jaśmin – i przeciwbólowy i nawilża skórę… Gdyby tak każdy miał chociaż dostęp do kwiatów… Pod tym względem i tak jesteśmy na wsi znacznie szczęśliwsi, niż w mieście”. – Westchnęła na pocieszenie, rozpraszając smutne myśli przed nadchodzącym do niej snem.
Niemiecka rodzina po wielu latach opuściła dobra Wiązowna i przeniosła bliżej rodzinnych stron – Joanna wraz z ojcem zostali pochowani w Dreznie. Pozostała ich pamięć w nazwach miejscowości, niezmienionym do dziś wiązowskim kościele czy opowieściach miejscowej ludności. Potomkowie sprowadzonych przez nich osadników pochowani są między innymi na ewangelickim cmentarzu w Aleksandrowie. Z kolei po nadwiślańskich kolonistach – Olędrach – zostały śladowo zachowane ewangelickie cmentarze – między innymi w dawnym Julianowie.
Zarówno przybysze jak i ich potomkowie zostali zapamiętani jako uczciwi, pracowici gospodarze. W przeciwieństwie do zaborców nie narzucali swojego języka. Większość z nich nauczyła się mówić po polsku i doskonale zasymilowała w dobrach Rzeczpospolitej.
Joanna Maria Janisz
O autorce:
– ur. w Lublinie. Absolwentka Liceum Szkół Plastycznych w Lublinie, Wydziału Polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i kilku kierunków na studiach podyplomowych.
Nauczyciel, animator, arteterapeuta, autorka książek oraz wielu projektów dla dzieci. „Historie i opowieści z dzielnicy Wawer” powstały w ramach stypendium artystycznego m. st. Warszawy w Dzielnicy Wawer.
0 komentarzy