Moje kolejne wawerskie Święta

Nie urodziłam się w Wawrze, zapewne podobnie jak część z ponad osiemdziesięciu ośmiu tysięcy mieszkańców naszej dzielnicy. Miałam jednak to szczęście, że już jako dorosły człowiek świadomie wybrałam Wawer na swoją małą ojczyznę – miejsce, w którym mieszkam, gdzie urodziły się i dorastają moje dzieci, skąd wyruszam i dokąd wracam z podróży, gdzie od dwudziestu lat zbieram kolejne wspomnienia.

Mieszkając w miejscu, w którym drzewa (i ich mieszkańcy: ptaki i wiewiórki) zaglądają do okien, a leśne zwierzęta mają dziwny zwyczaj maszerowania lub biegania pomiędzy samochodami na ulicach, łatwo o codzienny zachwyt i poczucie dobrostanu. Bliskość przyrody, możliwość codziennego ładowania wewnętrznych baterii pośród drzew na pewno się do tego przyczyniają, ale podczas wczesnozimowej szarugi, a może także przy okazji zbliżających się Świąt, zaczęłam zastanawiać się, co tak naprawdę mnie tu trzyma? Skąd bierze się wewnętrzne przekonanie bycia „we właściwym miejscu”? Odpowiedź okazała się zaskakująco prosta, są to bowiem: ludzie. Zwykli, a może właśnie niezwykli mieszkańcy Wawra, którzy sprawiają, że nasze sąsiedztwo jest dobrym miejscem do życia. Nie mijamy się anonimowo na ulicach, raczej pozdrawiamy serdecznie, a nawet ucinamy pogawędki podczas spacerów z psami, czy przy okazji spotkań pod sklepem. Od nieżyjącej już Pani Marii, dowiedzieliśmy się kiedyś wraz z dziećmi o tym, jak wyglądała okolica w której mieszkamy, podczas wojny, kiedy Pani Maria wraz z koleżanką, jeszcze jako dziewczynki nieruchomo leżały na górce przy ulicy Czecha (wówczas Sportowej) obserwując wkraczających na ich osiedle niemieckich żołnierzy. Inne rozmowy, o tym co lubimy lub czego nam w naszym najbliższym sąsiedztwie brakuje doprowadziły na przykład do zmian w lokalnym ruchu drogowym, dzięki którym dzieci idące do szkoły, biegacze, spacerowicze, a nawet kierowcy czują się bezpieczniej.

Przykłady mogłabym mnożyć, od banalnych sytuacji – porannych uprzejmości wymienianych z sąsiadami podczas spacerów, po niespodziewane wypadki, takie jak wspólne ratowanie jeża zakleszczonego w ogrodzeniu sąsiadki Małgosi, która rozcięła nożycami własny płot, żeby go uwolnić, i mieszkającej kilka ulic dalej Weroniki, która chwilę potem zabrała jeża w koszu dziecięcego wózka swojego syna, do teściów – weterynarzy, którzy z kolei wyleczyli jego rany i wypuścili w lesie, czy dnia w którym sąsiedzi: Edyta i Jarek znaleźli potrąconego przez auto kota i zawieźli go do lecznicy w Marysinie, nie wiedząc do kogo należy (kot był mój, przeszedł kilka operacji, po których, kiedy chodzi nieco przypomina Quasimodo, ale żyje i ma się świetnie, a ja już zawsze będę im wdzięczna za tę bezinteresowną pomoc).

Podobnymi historiami pewnie większość z nas mogłaby zapełnić kartki niejednej powieści – od wspólnych sąsiedzkich starań o poprawę bezpieczeństwa na ulicach Anina, po roztoczenie opieki nad ukraińskimi rodzinami, które dzięki wysiłkowi pracowników szkoły i wolontariuszy mieszkały w liceum przy ulicy Alpejskiej prawie od rozpoczęcia wojny (część z tych rodzin to teraz nasi sąsiedzi i przyjaciele). Niezliczona liczba sytuacji, wszystkie nasze wspólne codzienne zwycięstwa, które są możliwe tylko dzięki sąsiedzkiej trosce, wyrozumiałości i bezinteresowności, dzięki opisywanemu przez socjologów „zaufaniu społecznemu”, czyli potocznej „wierze w ludzi”, której nam – mieszkańcom Wawra najwyraźniej w naszej lokalnej społeczności nie brakuje.

Wszystkich tych dobrych i zaangażowanych sąsiadów wokół życzmy sobie nie tylko na Święta.