KACZY DÓŁ – MIĘDZYLESIE – PRZEDMOWA
PRZEDMOWA (do wydania książkowego)

Kaczy Dół – nazwa jest hydronimem, bo wywodzi się z cech ukształtowania terenu, w którym istotnym miejscem jest woda – w tym wypadku staw, bajoro, pewnie zbiornik nieduży, bo użytkownicy, czyli kaczki, też niewielkie. Naturalność nazwy – pierwotnie zwyczajowej – oddaje istotę początku tej miejscowości: nie powstała z lokowania, z parcelacji, z nadania – sama rosła. Od XVIII-wiecznej karczmy przy skrzyżowaniu dróg wzrastała przez dobudowywanie gajówek, innych domostw – by u schyłku XIX wieku stać się osadą fabryczną. A potem w XX-leciu – jako miejscowość już uzdrowiskowo-letniskowa przyjęła nazwę Międzylesie – miano neutralne i prawdziwie wakacyjne. Zmiana nazwy miejscowości nie zdarza się często, bo na ogół szanuje się ciągłość i dawność. Ale wtedy jeszcze „Kaczy Dół” oznaczał dziurę zabitą deskami, grajdoł, pipidówkę – wszystko razem mogło zniechęcać warszawskich letników. Międzylesie istniało tylko 24 lata, w 1951 stało się częścią Wawra, a z nim – Warszawy.
Niemniej autorzy opowieści-dokumentu o tym miejscu i jego mieszkańcach nadali pracy tytuł „Kaczy Dół” z przyczyn sentymentalnych.
Jakiekolwiek były przyczyny napisanie tej książki i jakiekolwiek sploty okoliczności do tego doprowadziły – powstała relacja wykraczająca daleko poza najczęstszy wzorzec monografii małego miasta, czyli historii z reguły krzepiącej, na ogół jednostronnej, plus wybitne osoby i zachowane zabytki.
Tym razem powstała opowieść o społeczności.
Społeczeństwo, państwo, naród, ojczyzna to nazwy wspólnoty, do której przynależymy, ale wspólnoty wyobrażonej: wiemy, że jesteśmy jej częścią, bo łączy nas język, kultura, historia. W tą podstawową wiedzę wyposaża nas szkoła. Ale reszta przeświadczeń o tym, czym jest – zależy od licznych czynników i czasem bardzo wyraźnie widać, że zgody nie ma: naraz spór jaka ma być Polska, lub czyja jest Polska – rozpala emocje.
Społeczność to grupa niezbyt duża, taka w której ludzie znają się choćby z widzenia i mnożą relacje między sobą: są środowiskiem – dużo o sobie wiedzą, rozpoznają role społeczne innych, nawiązują więzi osobiste. Może być społeczność szkolna, społeczność religijna, ale najważniejsza jest ta lokalna, tworzy ją bowiem miejsce – tu więzi są konieczne, bo trzeba żyć razem.
Z wspólnotą lokalną łączy nas dom. I jest ona jakby jego przedłużeniem – też nas kształtuje, uczy współżycia z innymi, pomaga zmagać się z trudnościami, tworzy normy i oczekuje określonych zachowań. Czasem daje szanse, czasem bywa toksyczna.
I jeszcze jedną ważną rolę pełni społeczność lokalna – włącza nas w historię. Mówiąc bardzo prosto – historia jest wielka i mała. Ta pierwsza opowiada dzieje narodów, społeczeństw i przez to tworzy wspólnotę. Ta druga to losy jednostek i pamięć osobista. Dobrze jest, kiedy się splatają.
Ale nader często władza państwowa uprawiająca politykę historyczną nie poprzestaje na głównym zadaniu, czyli organizowaniu pamięci zbiorowej wokół tego co ważne i jednoczące. Używa natomiast historii do dzielenia, do wywyższania jednych, poniżania innych, do organizowania mobilizującej nienawiści.
Tworzy z wiedzy historycznej to, co dziś nazywamy „narracją”. Czyli wybranie i zestawienie dowolnych wydarzeń, nasycenie ich pozytywną lub negatywną emocją i stosowanie do zadań bieżących.
Jak to wygląda, podręcznikowo pokazał PRL. Historia Polski zamieniła się w dzieje mas ludowych i klasy robotniczej; składała się tylko z chłopskich buntów, robotniczych strajków i rewolucyjnego bratania się z Rosją. Reszta była dowodem na degenerację i egoizm posiadaczy. I każdy wiedział, że lepiej nie mieć rodziców, którzy cokolwiek mają – pieniądze lub wykształcenie, nie być w pewnych oddziałach, nie być w pewnych obozach, nie mieć krewnych za granicą itd. Bycie dzieckiem biedniaka-analfabety otwierało wszelkie drzwi, tym z innym pochodzeniem przymykano je lub zatrzaskiwano.
Po 89 roku wszystko na odwrót – plusem stał się herb i dworek, lepszy w życiorysie okazał się sowiecki łagier, niż niemiecki lager, itd.
To jednak, co można zrobić z polityką historyczną i z dopasowującym się do niej pojedynczym życiorysem – trudniejsze jest w lokalnej społeczności, bo tu, w małej ojczyźnie, ludzie się znają, wiedzą, pamiętają.
Na przełomie XIX i XX Kaczy Dół przyspieszył, zaczął się rozrastać. Jego dzieje tu przedstawione zaczynają się niespiesznym opowiadaniem o budowaniu kolejnych domów, o technice ich wznoszenia, o ich wyglądzie, o wprowadzających się mieszkańcach i o rolach jakie pełnią w rodzącej się tkance miejscowości. Budują, otwierają sklepy, szyją i reperują buty, tworzą straż pożarną, zakładają firmy. Pojawiają się usługi – apteka, cukiernia, wypożyczalnia książek.
Rozpiętość społeczna mieszkańców pełna – od zamożnych obywateli dbających o szkołę, teatr i inne instytucje publiczne, przez nauczycieli, urzędników, kupców, rolników – po grupy bandytów rabujących i mordujących. Jeśli idzie o wyznanie – mieszkają tu katolicy, żydzi, ewangelicy, podobnie jak w innych miejscowościach centralnej Polski. Podziały polityczne też nie odbiegają od tego, co gdzie indziej – są komuniści, socjaliści, ludowcy, piłsudczycy, narodowcy.
Opisana w tej książce została zatem miejscowość, która jest szczególna sposobem swego powstawania, której całe dzieje można prześledzić, a która, kiedy okrzepła, zdawała się być typową. Polska w kropli wody?
Kaczy Dół nie był zapadłą dziurą – leżał nieopodal Warszawy, zatem żadne tchnienia ni wichry historii go nie omijały. Był już dość znanym letniskiem Międzylesiem, kiedy w połowie września 1939 dotarła doń wojna. Oddział ułanów przegrał potyczkę z niemieckimi czołgami. Mieszkańcy się mobilizują – poległych trzeba pogrzebać, rannych opatrzyć, wygnanym dach nad głową znaleźć. Opowiadane jest to z taką dokładnością, jak opisane zostały pierwsze domy w Kaczym Dole. Dowiadujemy się nazwisk zabitych żołnierzy, przydziałów, miejsc pochówku. Wiemy gdzie żołnierze, którzy przeżyli znaleźli schronienie, kto dawał im cywilną odzież i kto pomagał w ucieczce.
I w ten sam sposób opowiedziana jest historia okupacji, samoorganizacji mieszkańców, tajnego nauczania, konspiracji, Zagłady, a wreszcie walk 1944, kiedy to przez Międzylesie przebiega front. Znów trzeba grzebać żołnierzy, tym razem kościuszkowców, ustalać ich nazwiska, wsie i miasteczka z których pochodzili. I miejsca, z których przybyli do polskiego wojska nad Oką, a w nich szybko rozpoznajemy wyspy wiadomego Archipelagu.
Ramowe walki 1939 i 1944 zdają się być syntezą polskiego losu, a ich szczegółowe opisanie upamiętnieniem. Upamiętnienie jednak jest wyborem, by nie rzec krzepiącą „narracją”, a ta książka, w której spisano czyny, dokumenty, rozmowy – jest ową kroplą, w której widać o wiele więcej. Także to, o czym wolałoby się nie pamiętać.
Okupacja w Międzylesiu to jak wszędzie – terror, bieda, strach i bezprawie. Czas próby. Było w Międzylesiu miejsce ustanawiające normę przyzwoitości na bardzo wysokim pułapie. To Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, które miało w Międzylesiu dwa domy i opiekowało się dziećmi. Jak przyszła konieczność to również rannymi i uchodźcami. Nadto siostry ukrywały kilkanaścioro żydowskich dzieci, w ogrodzie miały zakopaną broń, prowadziły skrzynkę łączności AK, przechowywały dokumenty, które nie powinny wpaść w niemieckie ręce.
Siostry nie stanowiły samotnej wyspy – od pierwszych dni społeczność organizuje się poza okupacyjnym prawem – tym jest przecież tajne nauczanie, ale i wszelkie zabiegi mające chronić przed łapanką, wywózką, rekwizycją. Jedni zatem pragną przetrwać czas prześladowań, ale inni chcą na nim skorzystać. Niemiecki terror opiera się na donosach.
Konspiracja wojskowa w Międzylesiu oddawała wyostrzony obraz przedwojennych podziałów politycznych. Kilkunastoosobowa grupka narodowców biła tych, których uznała za lewicowców, kilkuosobowa Armia Ludowa ukradła broń AK i raz daremnie czekała na radzieckie zrzuty.
Najważniejsza była Armia Krajowa. Podlegała Państwu Podziemnemu i miała dwa zadania: ochronę ludności i szkolenia się do walki. To pierwsze to napady na urzędy i niszczenie dokumentów, czyli działania utrudniające okupantom rekwizycje i wywózki. Jeśli chodzi o działania zbrojne – z rąk akowców zginęło około dwudziestu donosicieli i bandytów. Zabito jednego SS -mana. Niemcy zabili ok. dwunastu żołnierzy. 1 do 12 to nie są to proporcje zaskakujące. Wystarczy porównać powstanie warszawskie, w którym zginęło ok. 2000 Niemców i 16000 powstańców. Nie licząc 160000 ofiar cywilnych. Niechętnie o tej dysproporcji myślimy. Po prostu ofiara była zbyt wielka, żeby ją uznać za daremną, chybioną. Musiała na pewno mieć jakiś sens, jakąś rolę w odzyskaniu wolności. Dla innych jednak była gorzką lekcją, zdawało się, że trwałą: opierać się – tak; szafować krwią – nie. Z Międzylesia do powstania pojechali ci, którzy wierzyli w jego konieczność dla sprawy i ci, którzy w jego sens wątpili. Zginęli jedni i drudzy.
W Międzylesiu dokonuje się też Zagłada. Jest zjawiskiem uderzająco osobnym, mimo że toczy się na oczach sąsiadów. Przed wojną mieszkanie koło siebie rodziło sąsiedzkie relacje, ale nie uchylało przeświadczeń o inności, obcości, gorszości. Teraz stały się ważne. Zaczęło się od szkoły, z której już w 1939 roku – na polecenie Niemców – usunięto żydowskie dzieci. A potem było tak, jak wszędzie. Tyle, że w małym Międzylesiu nie było anonimowości właściwej wielkim miastom. Tu wszystko się działo przy paru ulicach, i wszyscy to widzieli. I tak widziano, jak Żydzi zaczęli nosić opaski z gwiazda Dawida, jak ich pozbawiano własności, jak przepędzono do getta w Falenicy, jak pognano na rampę, skąd pociąg jechał do Treblinki.
Widziano też tych, którzy usiłowali się ukryć. I których najczęściej ktoś wydawał, niespecjalnie się z tym kryjąc. Widziano tych, których ktoś złapał i odprowadzał na posterunek granatowej policji i widziano jak ich potem zabijano strzałem w kark. I jak zaraz ktoś przybiegał, żeby ściągnąć z nich ubrania. Widziano, jak żandarmi wchodzili do domów, wyciągali ukrywających się, zabijali, a wtedy zbiegali się ludzie, by ze zwłok ściągnąć odzież, a z domu wynieść ile się da dobytku. Wiadomo było, kto przywiózł sobie z Warszawy rodzinę do ukrywania, a kiedy skończyły jej się pieniądze wydał ją granatowej policji. Wiadomo, która sąsiadka zwierzała się, że chciała wydać dziecko przechowywane przez znajomych, ale zrezygnowała, bo dziewczynka była dla niej miła. I wreszcie wiadomo było przez lata, długo po wojnie, że lepiej się nie przyznawać do pomagania Żydom, bo to się może źle skończyć.
W Międzylesiu to nie Siostry Franciszkanki tworzyły normę obowiązującą, którą – jeśli się łamie – to po cichu. Chwilami zda się, że wydawanie Żydów stało się społeczną normą. Po cichu to się pomagało. Nikt z ukrywających nie został ukarany przez Niemców śmiercią. Po wojnie tylko jeden człowiek został skazany za wydanie mamy z synkiem, dostał 1,5 roku. Doprowadził do tego ojciec rodziny, który przeżył.
Powściągliwość opisu nie pozwala na uchylenie się od jego grozy. Żadne tam pocieszające: „zawsze znajdą się szumowiny”. Rzecz bowiem nie w tym, że pojawili się źli ludzie, ale w tym, że społeczność okazała się bezbronna wobec ich narracji typu: czasy są ciężkie, oni i tak muszą umrzeć, to my chociaż tę kołdrę, a poza tym na pewno mają złoto. Tak działo się oczywiście nie tylko w Międzylesiu, pewnie bez mała w całej Polsce.
Jednych ta prawda uwiera, odbiera im spokój, inni ją negują, chcą ją wymazać, zakazać, zabronić „pedagogiki wstydu”. Jedni i drudzy są zatruci stłumioną winą, której jako zbiorowość nie umiemy uznać.
Wojna się skończyła. W Międzylesiu nastąpił wybuch energii społecznej, ludzie skrzykiwali się, by odbudowywać szkołę, fabryki, straż pożarną. Energii nabierało też państwo: sztubackie marzenia grupki chłopców o zdobyciu broni krótkiej i partyzantce pozwalają nowej władzy zademonstrować terror; potrwa parę lat, a potem nie będzie już potrzebny. Bo pierwsza rzecz wykonana przez władzę, to upaństwowienie wszystkiego – fabryk, przedsiębiorstw, instytucji, stowarzyszeń. Polska Ludowa nie tolerowała społeczności, środowisk, niekontrolowanych więzi między ludźmi. Ideałem był zbiór jednostek, z których każda osobno była podporządkowana scentralizowanemu państwu. Trzeba było kresu komunizmu, by po 1989 powróciły małe ojczyzny, prężne społeczności, organizowanie się do wspólnych zadań. A Kaczy Dół okazał się być miejscem niezwykłym – żadne ważne wydarzenie, żaden proces historyczny go nie ominął.
Teresa Bogucka
W styczniu ukaże się od dawna oczekiwana pozycja “Kaczy Dół, zwykli ludzie, zwykłe miejsce, niezwykłe czasy”. Książka była publikowana wcześniej w Gazecie Wawerskiej w 42 odcinkach od IV 2019 do III 2024. Obecnie wychodzi wreszcie w całości. Publikację przygotowuje Wydawnictwo Nieoczywiste przy współudziale Gazety Wawerskiej. W styczniowym wydaniu Gazety podamy termin i miejsce promocji książki.


0 komentarzy