Sporty, świnki i trylinka
W drugiej połowie lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku tzw. grono pedagogiczne Szkoły Podstawowej Nr 218 było silnie sfeminizowane; na kilku mężczyzn przypadało kilkadziesiąt kobiet. Słaba już pamięć nie pozwala mi na dokładniejsze opisanie tej proporcji, lecz za to upoważnia do konstatacji, że na pierwszy plan wybijały się indywidualności dwóch mężczyzn; dyrektora szkoły, Zygmunta Przybysza, siwego, szczupłego, wysokiego, zawsze spokojnego, prócz wspomnianej funkcji administracyjnej obciążonego nauczaniem tzw. wychowania obywatelskiego i historii w starszych klasach, oraz drobnego, łysego, emocjonalnego Edmunda Parzyszka, nauczyciela fizyki.
Pojawiali się w szkole także inni mężczyźni, jak np. pochodzący ze starej anińskiej rodziny Tadeusz Szumowski, uczący śpiewu i PO, lecz – z całym szacunkiem dla kuzyna b. ministra zdrowia – nie zapisali się tak silnie w pamięci sędziwych dziś absolwentów, jak dwaj wspomniani na wstępie. Przy czym dyrektor Przybysz zachowywał się zawsze tak, jak można było sobie wyobrazić, że powinien się zachowywać stateczny nauczyciel szkoły podstawowej. Natomiast Pan Edmund Parzyszek wybrał całkiem inny model pracy pedagogicznej. Obaj budzili mores lecz drugiego trudniej zapomnieć.
Szkoła nie była jedynym obszarem jego aktywności zawodowej; EP był także wieloletnią gwiazdą seryjnego programu telewizyjnego. Jego krótką, lecz istotną, niemą rolę, przyrównać można do roli Ludwika Solskiego – Starego Wiarusa w „Warszawiance”.
Gdy prowadzący informował: „Nad przebiegiem losowania czuwa komisja kontroli gier i zakładów w składzie…” kamera przesuwała się po kolei po trzech skupionych obliczach; jedną z nich była twarz Pana Edmunda, który zawsze, gdy zabrzmiało jego nazwisko, pozdrawiał telewidzów energicznym ukłonem głowy. Totalizator sportowy zawsze będzie mi się z nim kojarzył.
Lecz wobec swoich, podopiecznych uczniów nie był już taki małomówny. To z jego ust wszyscy słyszeliśmy wielokrotnie surową, lecz sprawiedliwą opinię; „nie ma większej połowy, ani mniejszej połowy, połowy są zawsze równe ! Widzę, że i tak większa połowa tego nie rozumie !”.
Był też psychologiem. Próbował energetycznie modyfikować niestandardowe zachowania. Niestety, łobuziaki natychmiast po odłączeniu od maszyny elektrostatycznej grzeszyły ponownie…
Dla nas wiele szkolnych wydarzeń mogło być źródłem rozrywki, natomiast oni – nauczyciele – walczyli o życie. Zwłaszcza że przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych to upowszechnienie subkultury gitowskiej i częste, kurtuazyjne wizyty dzielnicowego MO w szkole. Niestety wielu uczniów już wtedy, w podstawówce, bezpowrotnie spaprało sobie życie; a gdyby był ktoś, kto potrafiłby wychwycić i zminimalizować zagrożenia, mogło być inaczej.
Ulica Kajki pokryta była wówczas tzw. trylinką, przejeżdżały nią często wozy konne, a na jednej z sąsiednich uliczek posesjonat hodował w ogrodzie prosiaczki. Ileż to było radości, gdy podrosły na tyle, by mogły stać się wierzchowcami w rodeo…
Ze szkolnych toalet przez okna wydobywały się obłoki dymu tytoniowego. W kiosku „Ruch” przed szkołą 20 Sportów kosztowało co prawda aż 3,60 zł, ale pani chętnie też sprzedawała je uczniom na sztuki. Bo 3,60 zł to była spora kwota; w Borowiku za 2 złote można było kupić standardowe śniadanie; ćwiartkę świeżego chleba i dużego, kwaszonego ogórka. Uczniowie pijali tanie wino (noszące kuszącą nazwę „Wino”) i czasem wódkę, subkultury znajdujące ukojenie w innych środkach dopiero się pojawiały.
Wódka dodawała odwagi; wówczas pojawiały się napisy na ścianach zewnętrznych na wysokości drugiego piętra… Niestety, nie mogę ich cytować, gdyż zawierały mowę nienawiści.

0 komentarzy