Kaczy Dół – Międzylesie. Ciebie nie zabiją. Część 21.

Autor: , Osiedle: Międzylesie Data: .

Cd.
Sołectwo Zenona Chmielińskiego obejmowało dawny Podkaczy Dół położony na północ od graniczących ze sobą obszarów Międzylesia i Wiśniowej Góry, od których dzielił go Kanał Wawerski. Chmieliński był giserem i prowadził własny warsztat odlewniczy. Jego poprzednikiem na urzędzie był Wincenty Karpiński. Wdowa po Zenonie, Janina Chmielińska (1905), wie że u Karpińskich przechowywane było małżeństwo żydowskie. Jak mówi: – Po wyczerpaniu się pieniędzy i kosztowności, nie mieli czym płacić. Wtedy Felicja Karpińska złożyła donos żandarmerii w Rembertowie. Wieczorem, po zastrzeleniu Żydów przyszła do Zenona. Na polecenie Niemców miał zakopać ciała pozostawione na podwórku. Natalia Kowalewska (1914), sąsiadka Karpińskich, widziała jak Niemcy zastrzelili oboje Żydów na podwórku Karpińskich. Mówi: – Niemcy przyjechali wieczorem, weszli prosto do domu, wyprowadzili Żydów – kobietę i mężczyznę – i zastrzelili. Zaraz potem odjechali. Zimą, wieczorem mój mąż i szwagier na polecenie sołtysa, musieli pójść do Karpińskich za kładką na kanale, żeby tych Żydów zakopać. Zakopali ich zaraz za furtką przy dróżce do domu. Potwierdza to druga sąsiadka Aniela Wasilewska (1885): – Karpińska sama przywiozła tych Żydów. Było ich dwoje – mężczyzna i kobieta. Byli u Karpińskich niedługo, kilka tygodni, może parę miesięcy. Wydała ich sama Karpińska. Syn Anieli Zygmunt (1911) mówi: – Kiedy zimą po powrocie z roboty usłyszałem samochód i zobaczyłem Niemców, jak weszli na podwórko do Karpińskich, to tylko zarzuciłem kożuch i uciekłem do lasu, a potem do znajomego. Następnego dnia to Żydzi byli już u Karpińskich zakopani. Według Natalii Kowalewskiej: – Karpińscy po 1945 roku wyjechali na Ziemie Zachodnie. Tam żyje ich córka z matką. Wincenty zmarł.

Janina Chmielińska opowiada jeszcze inną historię, jednak jest tu powściągliwa. Otóż do Zenona zgłosił się jakoby donosiciel, którego tożsamości wdowa nie chce ujawnić. Mówi, że podał on miejsce, gdzie miała znajdować się kilkuosobowa rodzina żydowska. Także i tu Chmielińska nie ujawnia ani miejsca, ani tożsamości osoby lub osób mających ukrywać Żydów. Sołtys rzekomo zapytał donosiciela, czy on sam ma dokumenty w porządku i czy nie obawia się sprawdzenia. Ten odpowiedział twierdząco, wobec czego sołtys był zmuszony – jak mówi Chmielińska – zgłosić doniesienie. Następstwem było najście żandarmerii. Okazało się wówczas, że nie byli to Żydzi, ani inne osoby, które miałyby ukrywać się przed Niemcami. Ci odjechali z niczym. Po tym incydencie ów donosiciel miał oświadczyć poszkodowanym, że to sam sołtys z własnej inicjatywy złożył donos, i taką też wersję rozpowszechniał. W relacjach innych osób brak wzmianek o tym wydarzeniu. Mamy więc tylko enigmatyczną opowieść Janiny Chmielińskiej. Wszelkie próby interpretacji muszą zatem pozostać w polu domysłów. Gdyby nie opowieść wdowy po sołtysie, sprawa pozostałaby nieznana.

Jeden z przedwojennych pensjonatów nawiedzanych podczas okupacji przez przygodnych mieszkańców stał przy ul. Głównej 43. Stan z 1973 r. (fot. Andrzej Głowacki)

Po przeciwnej, lewej stronie Kanału Wawerskiego przy niezbyt odległej ulicy Głównej 49 róg Pierackiego w piętrowej, modernistycznej i nowocześnie – jak na owe czasy – wyposażonej willi posła Józefa Glińskiego zamieszkała rodzina Dunajewów z Krakowa lub okolic. Przeprowadzili się później do sąsiedniego skromnego drewnianego domku bez wygód pod numerem 51 należącej do Marianny Czajkowskiej. To właśnie tu wnuczka Marianny Marysia Żebrowska zapamiętała nazwisko Dunajewów. Kolejnym miejscem ich pobytu stała się parterowa i drewniana niepokaźna chałupka na przyległej posesji przy ulicy Sosnowej Należała do Mariana i Heleny Bernhardów mieszkających w Warszawie, a do Międzylesia zjeżdżających tylko latem. Niewysoki, krępy, mocno już posiwiały i łysawy jasnooki Marian Bernhard był pracownikiem Fabryki Aparatów Elektrycznych Kazimierza Szpotańskiego. Powodów kolejnych przenosin Dunajewów nie znamy. Na Sosnowej mieszkali pod nieobecność Bernhardów. – Małżeństwo żydowskie z dwojgiem dzieci, córką i synem. Byli to Żydzi chrześcijanie, katolicy nie wyróżniający się wyglądem. W niedziele regularnie chodzili do kościoła. Dziewczynka była śliczna i pięknie śpiewała w kościele – tak zachowała ich w pamięci Irena Turowiecka (1911). O pięknym śpiewie dziewczynki, podając jej imię Marcysia, mówi też Władysława Sadowska (1902). Jej zadbany, ukwiecony ogród z drzewami i krzewami owocowymi, znajdował się naprzeciwko willi Glińskich. Kiedy mieszkali w niej Dunajewowie, Marcysia zaczęła bywać u Sadowskiej. Polubiły się. Zamieszkawszy na Brzozowej dziewczynka nadal odwiedzała Sadowską, a bywało, że nocowała u niej. – Wtedy – mówi Sadowska – Marcysia nie została na noc, bo miał przyjechać jej brat. Czekała na nią rano. Przez okno zauważyła, że ludzie z okolicy ciągną na Sosnową. Z ciekawości wyszła do płotu, by zobaczyć co się dzieje. Wysłała jednego z synów. Po dłuższej chwili poszła za nim i wtedy zobaczyła, jak taszczy puchową kołdrę. Już wiedziała… – Rzuć to natychmiast! Doczekasz się, że tobie będą wynosili jak ty! – krzyczała. I wtedy jakiś żandarm nieoczekiwanie przemówił po polsku. – Nie krzycz na niego! Przecież chłopak nie robi nic złego!

– Czy słyszała strzały? Nie, nie słyszała. A zresztą strzały to nic nadzwyczajnego. Nawet gdyby słyszała, nie zwróciłaby uwagi. Wówczas wciąż gdzieś strzelali. Nawet w pobliżu. Więc nie słyszała. Na placu Bernhardów z ciał zabitych kobiety zdzierały odzież i dopiero kiedy jedna z nich zaczęła ściągać bieliznę z ciała matki Marcysi, ktoś krzyknął: – Ależ wstyd! Chociaż majtki zostawcie! Ci, którzy przyszli wcześniej i wtargnęli do mieszkania, już się podzielili. Wynosili zagrabione ubrania, pościel.

– Żandarmi przyjechali nagle, wywlekli całą rodzinę i na miejscu zastrzelili. To wszystko – mówi Irena Turowiecka.

Tej samej nocy – jak mówi Jan Dyonizy Petschl (1926) – jeszcze przed świtem, na Wiśniowej Górze nr 19 samochodowe reflektory oświetliły dom Petschlów. Jan Dyonizy jadł śniadanie przed wyjściem do pracy. Wystawił już rower i oparł o ścianę budynku. Dojeżdżał nim do odległego przystanku podmiejskiej kolei elektrycznej w Międzylesiu, skąd pociągiem jechał do Warszawy. O godzinie siódmej rozpoczynał pracę w garbarni na Okopowej. Wstawał przed piątą, a wchodził z domu niewiele później. – Kiedy nagle zrobiło się jasno od tych reflektorów – mówi – do drzwi zastukał policjant. Za nim weszli żandarmi. Było ich kilku, może kilkunastu. Dom był otoczony. Ci na zewnątrz mieli psy. W domu młodszemu bratu Janka, Ryśkowi, kazali spuścić spodnie. To samo małemu chłopcu Fleckerów. Sprawdzali wszystkie pomieszczenia. Potem kazali ojcu Kazimierzowi Petschlowi i Jankowi przynieść szpadle. Zaprowadzili ich zaraz obok, 10 -15 metrów od budynku, i kazali kopać dół przy fundamentach przygotowanych pod budowę na sąsiedniej parceli. Był już jasny dzień, kiedy skończyli i żandarm kazał im wracać do domu. Jan przez okno w kuchni widział, jak wyprowadzili doktora Fleckera. Był w jasnej piżamie w paski. Szedł spokojnie. Za nim żandarm. Kiedy Flecker stanął na skraju dołu, żandarm strzelił w głowę. Potem sprowadzili z piętra starszą kobietę, prawniczkę. Jednak wtedy matka Janka odciągnęła go od okna i zabrała do pokoju, gdzie okna otwierały się na ogród. Usłyszał drugi strzał. Znowu razem z ojcem musieli wziąć łopaty i zasypać zabitych. Żandarm pilnował ich do końca. Potem kazał wyrównać i udeptać. – Tego dnia do garbarni już nie pojechałem – mówi Petschl.

Jan Dyonizy dobrze pamięta doktora Fleckera, jego żonę Annę i kilkuletniego chłopca. Mieszkali na parterze w północno-wschodnim skrzydle domu. Pochodzili z Lwowa. Doktor Flecker miał charakterystyczny wygląd – szczupły, wysoki, przystojny, nieco pochylony, miał pociągłą twarz i duże wyraziste oczy. Jego żona Anna też była wysoka i szczupła – mówi Petschl. – Chłopaczek liczył sobie koło siedmiu lat – dodaje. Jego imienia nie pamięta. Fleckerowie mieszkali u Petschlów co najmniej rok, a może dłużej. Jan Dyonizy twierdzi, że byli przygotowani na to, co się stało. Anna późnej wyjawiła, że jej mąż w nocnej szafce przy łóżku miał kapsułkę z cyjankiem. Widocznie nie zdążył jej wyjąć i zażyć. Po śmierci doktora Fleckera Anna z chłopcem wrócili do Lwowa.

Kiedy 92 letni Jan Dyonizy Petschl słyszy – pola Junga, ożywia się. Raczej stawy Junga – poprawia. – Tam chodziło się łapać ryby, o szarówce, od strony lasu, żeby właściciel nie spostrzegł. Pola Junga to przeszłość, podobnie jak stawy. Śródleśne pustkowie pofałdowanego wiatrami i wypłukanego do białości przez deszcze piasku. Wokół powydmowe pagórki porośnięte sosnami tudzież z rzadka rozrzuconymi krzewami jałowca i kruszyny. Pośrodku tej pustaci długa, drewniana, wypłowiała i pokrzywiona ze starości parterowa buda zamknięta na głucho ze wszystkich stron. Obok strzelisty, samotny i ogromny jałowiec. Po stawach został zaledwie ślad. Na skraju przy zboczach można jeszcze rozpoznać płytkie wgłębienia gruntu, których prostokątne kształty dadzą się odczytać dzięki wypełniającym je turzycom, rozpierzchłym sitom i mizernym tu kępom wełnianki. Ledwie co wzniesione obrzeża znaczą coś, co niegdyś było groblami. Według Haliny Piekarskiej (1928) gdzieś tutaj, w okolicy pól Junga, ukrywała się grupa Żydów ze Starej Miłosny. – Wykopali sobie ziemiankę – powiada. Jeden z tych Żydów, co to nie wyglądał na Żyda, zwany był Majdanem. I on przynosił im żywność. Przychodził po nią do ojca, Józefa Piekarskiego i do Adama Łapińskiego. Któregoś dnia, kiedy Majdana nie było na miejscu, Niemcy otoczyli ziemiankę i wszystkich wybili. Majdan przyszedł wtedy do Adama Łapińskiego. Występował pod nazwiskiem Andrzeja Piaskowskiego, poległego w 1939 r. kolegi z wojska. Majdan ukrywał się między ścianami dwóch blisko siebie stojących budynków. Kiedy przyszli Niemcy, po prostu kazali mu wyjść spomiędzy tych ścian i zastrzelili go na podwórku. Położenie pół Junga odpowiada temu, co podaje Jolanta Adamska w przytoczonym wcześniej fragmencie o obławie „w lasach na wschód od Międzylesia”1. Miano zastrzelić wówczas „6 Żydów, 6 mężczyzn zbiegło”. Jednym ze zbiegów mógł być właśnie Majdan, dopadnięty później u Adama Łapińskiego. Wydaje się, że mamy tu potwierdzenie relacji Haliny Piekarskiej, wraz z datą tragedii: 26 listopada 1940 r. godz. 4 – 9:002.

W lasach na wschód od Międzylesia, w okolicach tzw. stawów (albo pól) Junga, schronienia szukała grupa Żydów ze Starej Miłosny (fot. Michał Głowacki).

W przypadku wydarzeń, jakie miały miejsce u Bernhardów, Petschlów, na polach Junga i u Adama Łapińskiego, donosiciele pozostają nierozpoznani.

Berek Rojzman fot. z 2 sierpnia 1944 r
Kalman Tajgman.

2 sierpnia 1943 powstanie w Treblince i ucieczka. Później kryjówka w lesie koło Stoczka Łukowskiego: w zagajniku ziemianka pod półmetrową warstwą ziemi nałożonej na warstwę drewna, a na tym posadzony młodnik. Szukali nas. Słyszeliśmy ich kroki, dochodziły ich głosy. Potem zima. W 1944 roku byłem już w Międzylesiu – mówi Berek Rojzman3 ur. 15 marca 1912 r. w Nadarzynie według dokumentów, a w rzeczywistości w Grodzisku Mazowieckim. Z Treblinki do Międzylesia przedzierał się razem z Kalmanem Tajgmanem4. Zatrzymali się u rodziny Bąkowskich przy ul. Plantowej.

Cdn.


Bogdan Birnbaum
Wiktor Kulerski


Przypisy:

  1. Jolanta Adamska, Kronika ruchu oporu…, dz. cyt., str. 261- 262
  2. Tamże.
  3. Więcej w: Gitta Sereny. W stronę ciemności. Rozmowy z komendantem Treblinki. Warszawa 2002, str. 159- 161, 201-212
  4. Więcej w: Jechiel Rajchman ( Henryk Romanowski). Ocalałem z Treblinki. Wspomnienia z lat 1942 – 1943. Warszawa 2011, str. 91