W ważnej sprawie elektryfikacji

Nauczycielka geografii ze szkoły podstawowej zwykła była przypominać nam na lekcjach, niejako mimochodem lub też zawsze à propos jakiegoś bieżącego tematu zajęć, że socjalizm doprowadził prąd do każdej polskiej wsi. Ależ tak! – do każdej. Taki argument kazał okiełznać mój nastoletni sprzeciw wobec ustroju PRL, w którym wszystkim doskwierał wszechobecny brak wszystkiego, ale przede wszystkim brak wyboru. Tutaj moja szlachetność, chmurna i durna, ulegała. Informacja o genezie elektryfikacji polskiej wsi, podawana zawsze z belferską artykulacją osoby pełnej przekonania, kazała mi niemal podprogowo ufać, że to dzięki socjalizmowi moja matka doczytała przy dwudziestopięciowatowej żarówce „Rozprawę między Panem, Wójtem a Plebanem”, zrobiła małą i dużą maturę, skończyła studia, poznała mojego ojca i …?

Więc gdyby nie socjalizm – prawdopodobnie nie byłoby mnie? Jak więc miałbym pluć na ten najlepszy z ustrojów, kontestować przyjaźń polsko – radziecką, dać się oma­mić propagandzie monachijskiej rozgłośni radiowej? Zawsze wychodziłem z takich lekcji geografii bardziej pogodzony z rzeczywistością. Już wiedziałem, dlaczego kocham ten kraj. Po cichu, jako wredny odbiorca prądu, szydziłem z greckich i włoskich wieśniaków – ani umytych, ani oświeconych. Kto wie, może nawet całe połacie Pirenejów i Masywu Centralnego pogrążone były w mrokach średniowiecznej cywilizacji? Poooolska – białoczeeeeerwoni!

Nawet nie pamiętam kiedy, ale czar dorastania w najlepszym z ustrojów kiedyś prysł. Dotarło do mnie, że jednak wszystkie wioski zelektryfikowano w Europie mniej więcej w tym samym czasie i socjalizm nie był tu siłą sprawczą. Był nią postęp cywilizacyjny. Nauczycielka geografii opisała zjawisko mało wnikliwie, lecz niewątpliwie w imię jedynej słusznej Tezy. Zapomniała? Nie wiedziała, że pewne rzeczy po prostu się dzieją prędzej czy później? Prawdopodobnie wierzyła w to, co mówiła, zwłaszcza, że nikogo nie okłamała. Jest socjalizm? Jest. Jest prąd? No jest.

Rys. Piotr Grzegorczyk

W miesiącach wakacyjnych lipiec-sierpień osiedla wawerskie stały się areną spotkań urzędującego burmistrza z mieszkańcami dzielnicy. Jeszcze urzędującego, ponieważ wielokrotnie na spotkaniach zastrzegał, że kandydować w najbliższych wyborach nie będzie. Burmistrz, wraz z asystującą świtą, pozwalał zadawać sobie pytania zatroskanych mieszkańców. „Żadne pytanie nie pozostaje bez odpowiedzi!” – jak donosił na swoim społecznościowym profilu jeden z radnych. Po każdej takiej konfrontacji z mieszkańcami, tym razem na oficjalnym, założonym niespełna rok przed końcem obecnej kadencji, profilu burmistrza, pojawiała się lista dokonań obecnej Władzy na terenie konkretnego osiedla. Każda imponująco długa. Właściwie można odnieść wrażenie, że odejście obecnego Zarządu Dzielnicy pogrąży w żałobie Wawer, że nikt już nie naprawi, ba, nie skanalizuje żadnej drogi, nie wybuduje więcej kolejnej kulturoteki, tunelu, nie zamieni ścieżki rowerowej na ciąg pieszo-rowerowy, ani ciągu pieszego na pieszo-jezdny, nie rozbuduje przedszkola, nie powstanie już żadne nowe rondo ani ścianka wspinaczkowa, parking, ulica, wiata, kładka, ścieżka, słowem – cytując klasyka – „nie będzie niczego”. Burmistrz skrzętnie notował (lub ktoś z jego świty) zgłaszane uwagi i zapytania. Co on teraz z tym wszystkim zrobi? No bo przecież odchodzi.

Wiem. Mam nadzieję, że wiem. Prawdopodobnie resztkami przenikliwości, czuje, że coś tu nie gra, że warto zbierać artefakty, notować dokonania. Być może porówna je z efektami kolejnej kadencji, za 5 lat. Wtedy będzie jasne, kto tak naprawdę zelektryfikował Wawer.