Kaczy Dół – Międzylesie. Aleja Dzieci Polskich. Część 40.

Autor: , Osiedle: Międzylesie Data: .

Cd.
Rozmaite części wojennego sprzętu i wyposażenia widoczne i niewidoczne rozsiane były niemal wszędzie. Znajdowano je nie tylko w opuszczonych okopach, ziemiankach i między nimi, ale i bardzo zwyczajnie – pośród domów zrujnowanych i ocalałych, zarośli i drzew, w ogrodach i na nieużytkach, na rubieżach zajmowanych dopiero co przez wojsko, jak i na niedawnej ziemi niczyjej. Te pobitewne graty, często całkiem sprawne zresztą, pozostawały niezmiennie przedmiotami ciekawości, zbieractwa i pożądania ze strony dzieci i młodzieży, jak zwykle nie sytych zabaw w zabijanie.

Jedenastoletni Tolek wracał do domu niosąc łubiankę truskawek. Murzynki – mówiono. Niewielkie, ciemne, bardzo wonne, soczyste i słodkie. Gdy zboczył z  ulicy na drogę wiodącą przez zarośniętą posiadłość Chrzanowskiego, coś błysnęło pod nawisłymi pędami wiciokrzewu. Spod liści wygrzebał poniemiecką taśmę do kaemu pełną nabojów. Ucieszył się. Pod drewnianą podłogą przydomowego tarasu zgromadził już niezgorszy arsenał, włącznie z Panzerschreckiem1 w piaskowym, pustynnym malowaniu. Odstawił łubiankę i ściągnął koszulę. Zarzucił taśmę na ramię, potem z drugiej strony na krzyż, aż ugiął się pod ciężarem. Uwierała szyję, ramiona i plecy. Koszuli nie dopiął na piersiach. Łubiankę podniósł z trudem. Uszedł z tym niezbyt daleko, gdy zobaczył ich. Trzech, może czterech. Szli z naprzeciwka – jasnowłosy, rudawy Wiesiek Rudnicki, syn stolarza z sąsiedztwa; Tadek Gołębiowski, syn szewca z parterowej chałupki przy Głównej 14; masywny Geniek Kabański z dawnego pensjonatu przy Głównej 43 i czwarty, którego nie zapamiętał, albo nie znał. Ledwie parę lat starsi. Musiał ściągnąć koszulę. Taśmę sami zdjęli mu z ramion. Kazali zabrać truskawki i wracać do domu. Tolek po stracie nie płakał, ale na truskawki już nie miał ochoty.

Na Barbarczyka Antoś mówiono, tak właśnie, a nie Antek. Może dlatego, że był drobnej budowy, taki niewyrośnięty. Widywano go często z Geniem Klimontowiczem, dla odmiany rosłym i starszym chyba nieco. Przyjaźnili się i konspirowali we dwójkę. Antoś miał karabin z pobojowiska. Klimontowicz mówi, że w piwnicy u Barbarczyka widział nawet kilka karabinów. Ale co z tego. Paradować z karabinem na ramieniu, to sprawa jednak kłopotliwa. Co innego pistolet w kieszeni, albo za paskiem pod kurtką. Nie widać go, a jednak jest. Starszy z braci Czeczotów nosił go w kaburze. W 1946 roku był już podporucznikiem. Widywali go, gdy podczas urlopów przyjeżdżał do rodziców w Borkowie. Zawsze w mundurze z kaburą przy oficerskim pasie. W niej tkwił służbowy TT2 z zapasowym magazynkiem i wyciorem. Czeczot przyjeżdżał pociągiem. Od przystanku kolejowego do domu spory odcinek drogi prowadził wzdłuż lasu.

– Oni tam z karabinem zasadzili się na niego – mówi Stanisław Maciejewski (1925). – Strzelał prawdopodobnie Klimontowicz. Barbarczyk miał zniekształconą rękę i uszkodzone oko. Ale to jego trafił Czeczot – tyle o nieudanym napadzie wie Maciejewski. Według Janiny Rodak (1910), krawcowej mieszkającej przy ulicy Kościelnej w sąsiedztwie Barbarczyków, chłopcy szukali pomocy u felczera Bazylego Trietiaka. Mieszkał w tym samym domu co Klimontowicz, na rogu Głównej i Dworcowej. Trietiak podobno założył opatrunek i kazał jechać do szpitala. – Antoś na chwilę musiał zajrzeć do domu, bo zakrwawił schody – mówi jego kuzynka Danuta Kociszewska (1933). Janina Rodak zapamiętała, że pierwszy znalazł Antosia Marian Tomala. Przed siódmą rano wychodził do pracy w fabryce. Znaleziony miał na sobie poniemiecką kurtkę mundurową. Antosia rozpoznał dopiero Stanisław Jakubczak. Musiał przyjrzeć się dokładniej, bo zobaczył tę Antosiową rękę i oko. Kociszewska mówi krótko: – Zabity przy kościele leżał między sosnami. Z kolei przed ósmą rano któryś z piątoklasistów – prawdopodobnie Hamprecht, też mieszkał przy Kościelnej – przyniósł do szkoły wiadomość: – Przed kościołem leży trup! Z karabinem! Kilku zaraz tam pobiegło. Szkołę w Chrzanowie od Zosinka dzieliło około czterysta metrów. Przed furtą posiadłości zakonnej leżał skulony człowiek. Tolek Kulecki (1935) zapamiętał go dokładnie: – Leżał na boku, zgięty w pół z podkurczonymi nogami, pochyloną głową i rękoma zaciśniętymi przy piersi. Z tyłu sterczał karabin wbity bagnetem w plecy. Po chwili milczącego przerażenia chłopcy puścili się biegiem z powrotem.

Obejście Barbarczyków przy ulicy Kościelnej 6 od domu ss. Franciszkanek RM ( ul. Kościelna 2) dzieliła jedna posesja. Antoś ślady krwi zostawił tylko na schodach domu. Oznacza to, że do mieszkania nie wszedł. Cofnął się. Zdołał przebyć kilkadziesiąt metrów dzielących go od furty Zosinka. Czy zamierzał szukać pomocy u zakonnic?

Jedyna fotografia chłopców z tamtych lat, zachowana przez E. Klimontowicza. W środku on sam w kaszkiecie na bakier, jasnym szaliku i z karabinem w ręku.; Zima 1945/46. Na odwrocie odręczne objaśnienie: “Mieszkańcy Osady Międzylesie Władek, Zbyszek, Geniek [Eugeniusz Klimontowicz), Witek [Witold Birecki], Stasiek, Tadek” oraz nieczytelne ślady po usuniętej dacie. Na fotografii widać siedem sylwetek. Imion zapisano tylko sześć. W postaci najniższej wzrostem idącej za Klimontowiczem, dostosowanym doń krokiem, domyślać się można Antosia Barbarczyka. Prawdopodobnie to on właśnie został pominięty w opisie na odwrocie fotografii.

Eugeniusz Klimontowicz (1927) po upływie siedemdziesięciu czterech lat od tamtego wydarzenia (rozmowa w kwietniu 2021 r. odbyła się dzięki pomocy i z uczestnictwem Jacka Ostrowskiego, siostrzeńca E. Klimontowicza) pamięta, że napad na Czeczota nastąpił w niedzielę (prawdopodobnie była to niedziela 22 września 1946 r.). Twierdzi przy tym, że tylko przypadkiem znajdował się wówczas w okolicy, gdzie padły strzały. – Do Czeczota strzelał Barbarczyk, bo to on otrzymał postrzał w głowę – mówi Klimontowicz. Jego zdaniem Antoś udał się po pomoc do Trietiaka, bo znał go osobiście z czasu, gdy mieszkał w tym samym budynku co felczer. Później – według Klimontowicza – Barbarczyk popełnił samobójstwo.

Eugeniusz Klimontowicz

28 września 1946 r. Klimontowicz znalazł się w areszcie. Postawiono mu zarzut z dekretu z dnia 13 czerwca 1946 r. o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy Państwa Art.1 § 1: „Kto dopuszcza się gwałtownego zamachu na jednostkę sił zbrojnych polskich lub sprzymierzonych, podlega karze więzienia na czas nie krótszy od lat 5, lub więzienia dożywotniego”. Jednak mimo to opuścił areszt już 15 listopada 1946 r.3. Z lat późniejszych pochodzą dwie zagadkowe adnotacje w dotyczących go dokumentach. Z pierwszej dowiadujemy się, że dokumentacja związana z jego osobą została zwrócona 4 marca 1947 r. „do uzupełnienia śledztwa”, i dalej, że „Akta znajdują się w  Wojsk. Prok. Rejon. w  W-wie na stałe”⁴. W drugim z odnalezionych wpisów czytamy, że dokumentację „ Dn. 8 VI. 65 przekazano na stałe do MUBP W-wy”⁵. Wynikać z tego może, że „Klimontowicz Eugeniusz s. Zygmunta ur.13/IX 1927 r. cywil bez zawodu” – jak napisano w pierwszym z wymienionych dokumentów – jeszcze przez szereg lat po napadzie na Czeczota i  śmierci Barbarczyka, znajdował się w polu działań służb specjalnych. I to na razie byłoby wszystko, co wiemy.

W głębi miejsce śmierci Antosia Barbarczyka (ob. ul. Paprociowa). Stan z 2022 r. Fot. Piotr Grzegorczyk.

Wiesław Walkowski, pomocnik ślusarski, był o pięć lat młodszy od Klimontowicza. W zrujnowanej lodowni Józefa Florjańczyka przy ul. Głównej 9 znalazł pistolet maszynowy: „– Zobaczyłem, że w wodzie, między kawałkami papy leży automat PPSz-a z okrągłym magazynkiem. I wówczas z Kieczko Henrykiem wyjęliśmy ją, i po zobaczeniu, że znajduje się w dobrym stanie, postanowiłem ją wziąć dla siebie, nie przekazując władzom. W związku z powyższym udałem się do domu, wziąłem worek, z którym udałem się po automat. Następnie automat ten włożyłem do worka, po czym zabrałem do sąsiedniej posesji w pobliżu mego miejsca zamieszkania, gdzie zachowałem [go] w niewykończonym domu w kominie. Przedtem jeszcze oczyściłem go z rdzy oraz wylałem wodę, która znajdowała się wewnątrz”⁶. W październiku 1949 r. Walkowski zwierzył się z posiadania znaleziska ślusarzowi Janowi Rybickiemu, starszemu koledze z sąsiedniej Radości. Już wcześniej zresztą powiedział o broni swojemu rówieśnikowi, także koledze po fachu, Tadeuszowi Gołębiowskiemu.

Chłopcom marzyła się partyzantka. Rybicki stwierdził, że „w 1946 czy też w 1947 r. widział bandę na stacji Wielkie Dęby [prawdopodobnie Dębe Wielkie k. Mińska Mazowieckiego], która zatrzymała pociąg, i w związku z tym należy pojechać na tamtejszy teren w celu skontaktowania się z bandą przez przypadkowe spotkanie” – jak to zapisał protokólant⁷. Po paru naradach nad stawem w Helenowie, chłopcy zdecydowali się na wyprawę w poszukiwaniu jakiegoś oddziału zbrojnego podziemia. Jej początek Rybicki określa w przybliżeniu, mówiąc, że zaczęła się około 5 października 1949 r. Przebieg znajdujemy w protokołach z dwu przesłuchań ucznia ślusarskiego Tadeusza Grabskiego. W jednym z nich czytamy: „Wieczorem około 20 przyszedł do mnie Rybicki Jan, mówiąc mi, abym wyjął ze schowka automat i udał się na miejsce kontaktu. Po wyjęciu automatu, Rybicki schował go pod płaszcz, po czym udaliśmy się na miejsce kontaktu w tzw. «Brzózkach» koło stacji PKP w Międzylesiu, gdzie zebraliśmy się wszyscy, a to ja – Grabski Tadeusz, Rybicki Jan, Walkowski Wiesław, Gołębiowski Tadeusz, Kieczko Henryk. Po zebraniu się wszystkich udaliśmy się do stacji WKD w Międzylesiu, skąd o godzinie 21.30 wyjechaliśmy do Warszawy. W Warszawie udaliśmy się na Dworzec Wileński na Pradze, gdzie pociągiem osobowym wyjechaliśmy około godz. 23-ej. Odjechaliśmy do Ostrołęki. Około godz. 4-tej rano z polecenia Rybickiego wysiedliśmy na stacji Zaręby Kościelne, skąd udaliśmy się pieszo w kierunku lasu, gdzie przebyliśmy do godz. 6-ej. Od tego czasu przez okres pięciu dni chodziliśmy po tamtejszych lasach w celu skontaktowania się z bandą, lecz mimo zapewnień Rybickiego przez cały czas żadnej bandy nie spotkaliśmy”⁸. Uzupełnienie znajduje się w innym protokole, wcześniejszym zresztą: „Po lesie włóczyliśmy się przez sześć dni, kupując żywność u gospodarzy, a nocowaliśmy w lesie. Uzbrojeni byliśmy w automat PPSz, […] amunicji do automatu mieliśmy 16 sztuk. Podczas włóczęgi w lesie nosiliśmy automat na zmianę przez cztery dni i chcieliśmy przedostać się do Ostrołęki, żeby było bliżej domu. W drodze na stację Śniadowo rozebraliśmy automat na części i każdy z nas miał jakąś część. Ja miałem zamek, a Walkowski kolbę. Po dojściu do stacji Walkowski kolbę gdzieś wyrzucił, nie mówiąc nikomu. Po wyjściu z pociągu na stacji za Ostrołęką, już dokładnie nie wiem [jakiej], Rybicki powiedział żebyśmy złożyli automat z powrotem, wtedy się okazało, że kolby nie ma, i wtedy każdy swoją część wyrzucił, i przyjechaliśmy do domu”⁹.

PPSz-a, pistolet pulemiot Szpagina. Konstrukcja z 1940 r. używana przez wojska rosyjskie i polskie.

Mimo niepowodzenia, utraty broni i awantur w domach po tygodniowej nieobecności, chłopcy nie porzucili myśli o trafieniu do poakowskiej partyzantki. Dwudziestoletnia Władysława Jóźwicka z Łaskarzewa była sprzedawczynią w sklepie spożywczym swojej ciotki Zofii Karwowskiej przy ul. Głównej 13. Tam w pierwszej połowie marca 1950 r. Rybicki i Walkowski usłyszeli, że ojciec Jóźwickiej, także Władysław, podczas okupacji był związany z AK, a i później przez krótki okres czasu z jakąś nielegalną grupą zbrojną. Rybicki napisał list do ojca dziewczyny z prośbą o umożliwienie kontaktu z podziemną organizacją. Doręczyć miała go Jóźwicka. Wskutek braku odpowiedzi powstał drugi list, który także pozostał bez odzewu. Władysława Jóźwicka mówiła o tym następująco: „W miesiącu marcu 1950 r., daty dokładnej nie pamiętam, przyszedł do mnie mój kolega Walkowski Wiesław, do mieszkania w Międzylesiu, który wręczył mi list w niebieskiej kopercie, mówiąc, abym zawiozła ten list do Łaskarzewa i wręczyła mojemu ojcu Jóźwickiemu Władysławowi, na co wyraziłam zgodę. Po wyjściu Walkowskiego Wiesława list ten otworzyłam, w celu przeczytania go, ponieważ wiedząc, że w/w w tym czasie chciał skontaktować się z bandą, byłam ciekawa co w tym liście napisał. Z treści tego listu, którego dokładnie nie pamiętam, wynikało, że Walkowski w imieniu swoich kolegów, zwracał się do mojego ojca Jóźwickiego Władysława, z prośbą o skontaktowanie ich z członkami jakiejś nielegalnej organizacji. Ja, ze swej strony, nie chcąc aby ojciec mój był zamieszany w te sprawy, ponieważ groziło to więzieniem, list ten podarłam, wyrzucając go do śmietnika. […] W tym samym miesiącu marcu 1950 r. po upływie około dwóch tygodni czasu od powyższego wypadku, powtórnie przyszedł do mnie Walkowski Wiesław wręczając mi list, abym zaniosła go do mojego ojca. Z listem tym postąpiłam także samo, jak i poprzednio , nie doręczając swojemu ojcu, lecz spaliłam go”10. Tyle Władysława Jóźwicka ur. 1929 r., wykształcenie 2 oddziały szkoły podstawowej, zawód – pracownica domowa, majątku nie posiadająca (jak zapisano w protokole z przesłuchania), ale za to – jak widać – nie pozbawiona roztropności i przytomności umysłu. Korzyści z tego jednak nie na długo starczało.
Cdn.

Bogdan Birnbaum
Wiktor Kulerski

Przypisy:

  1. Przenośna bezodrzutowa wyrzutnia pocisków przeciwpancernych.
  2. Tulski Tokariewa – pistolet samopowtarzalny konstrukcji Fiodora Tokariewa.
  3. IPN 505/5.
  4. Tamże.
  5. IPN BW 001519/4.
  6. IPN BU 1063/270 t.2, str.218-219.
  7. Tamże, str.221.
  8. Tamże, str. 326-327.
  9. Tamże , str. 73.
  10. Tamże, str. 437.