Z pamiętnika scenografa, czyli Wawer na filmowo, odc. 6
Mój dobry kolega redakcyjny powiedział: „napisz coś Inka, niekoniecznie o scenografii, przecież za chwilę zabraknie ci tematów z planu…”.
Tak więc o scenografii tym razem niewiele – w zamian zaś refleksja natury ogólniejszej.
Otóż mieszkam od kilkunastu lat po tej „leśnej” stronie Wawra i z niepokojem obserwuję, jak w szybkim tempie na okolicznych radościańskich działkach wyrastają wokół nowe domy-kostki, zaraz po nich kolejne i kolejne, wszystkie nowoczesne, mniej lub bardziej do siebie podobne. Ich modernistycznej, minimalistycznej estetyce trudno tak naprawdę cokolwiek zarzucić, choć moim zdaniem budowane są (często kosztem starodrzewia) na zbyt małych działkach, tracąc na atrakcyjności przez ciasnotę miejsca, brak oddechu, przestrzeni wokół nich.
Z racji uprawianego zawodu oglądam setki wnętrz takich nowoczesnych domów. Wchodząc do środka, rzadko kiedy mogę określić gust gospodarzy, co lubią, jakie mają hobby, zainteresowania. Często nie znajduję pomiędzy nowoczesnymi murami śladów osobowości ludzi, którzy w nich mieszkają – to po prostu perfekcyjne, hotelowe wnętrza, współczesne wersje PRL-owskich meblościanek zaprojektowane przez modnych wnętrzarzy, gdzie niedbale rzucony sweter, czy odsunięte krzesło łatwo potrafią zaburzyć harmonię miejsca. Sytuacja autentyczna – kiedy przygotowując plan do kolejnej sceny filmu zamierzałam przełożyć albumy leżące na stoliku, właścicielka kategorycznie zabroniła, bo tak jej ułożyła te książki projektantka. (Przepraszam wszystkich właścicieli tych pięknych, nowoczesnych domów, jeżeli poczuli się dotknięci.)
Pamiętam naszą okolicę zaledwie sprzed paru lat. Robiłam z moim małym synkiem codzienną trasę Radość-Międzylesie i zachwycałam się wszechobecną różnorodnością. Takie to było trochę miasteczko jak z Dzikiego Zachodu. Niewiele minęło czasu, a mam wrażenie, że to już zupełnie inne miejsce, które zatraciło swoją oryginalność, upodobniło się do przedmieści jakich w Polsce wiele. Rozumiem, że świat idzie naprzód i nic nie stoi w miejscu, ale tak by się chciało, aby to co inne, oryginalne, wyróżniające zostało nienaruszone lub twórczo zrewitalizowane. Oglądam dawne zdjęcia tych miejscowości wzdłuż linii otwockiej – ile tam uroku i dawnego wdzięku. Tak chciałoby się zachować tę lokalność i unikatowość – przecież nie musimy być podobni do innych.
Kocham domy – te niedoskonałe, ale za to naznaczone wyraźnym piętnem osobowości swoich właścicieli, ciepłe, przytulne, czasem kiczowate. Domy – nawet te nowoczesne – sprawiające wrażenie jakby stały w swych miejscach od pokoleń, a każdy bardziej współczesny wygląda na przebudowany niż postawiony od zera. Tak jak lokalny budulec południa Francji – wapień – czy wszechobecne ceramiczne dachówki o tradycyjnych kształtach – powodują poczucie harmonii małomiasteczkowego prowansalskiego krajobrazu, tak moje serce bije mocniej na widok drewnianego domu z charakterystyczną werandą. Zawsze z sentymentem mijam ocalałe gdzieniegdzie wśród radościańskich lasów i zabudowań drewniane świdermajery. W dużym stopniu to one stanowią o wyjątkowości naszego Wawra. Wierzę, że warto je chronić różnymi sposobami – pomagać właścicielom, dofinansowywać, tworzyć programy rewitalizacji.
Cieszy mnie, że powstają również nowe budynki jednorodzinne stylizowane na andriollańskie – w pełni nowoczesne, a jednocześnie nawiązujące do historii dzielnicy – z charakterystycznymi dodatkami w postaci obszernych dwukondygnacyjnych werand, detalami snycerskimi, zwieńczeniami szczytów, otworów okiennych itp… Na linii wawerskiej (otwockiej) powstało ich już około 30 realizacji. Ta próba zachowania ciągłości tradycji budowlanej podoba mi się.
0 komentarzy