Budujmy odporność!
Mam w Wawrze „siostrzaną duszę” – przyjaciółkę, z którą łączy nas… jak to najkrócej nazwać? Chyba NIEOBOJĘTNOŚĆ.
Dobrze mieć kogoś takiego, bo w pojedynkę człowiek czasem da sobie wmówić, że jest wariatem, kiedy robi coś niepopularnego, stawia się przeciw czemuś albo kwestionuje ogólnie przyjęte normy.
Tymczasem jestem zdania, że kwestionowanie rzeczy na pozór oczywistych to bardzo ważna i potrzebna postawa społeczna. Nie chodzi jedynie o to, żeby patrzeć na ręce władzy, wytykać nieprawidłowości systemu czy „przyłapywać” kogoś na szwindlach. Chodzi nade wszystko o to, aby MYŚLEĆ samodzielnie. Nie zatracać tej umiejętności, która, jak każda inna, doskonali się wszak przez ćwiczenie, powtarzanie, praktykowanie.
Ot, weźmy – z racji zimy i covidu – aktualny problem odporności. Obie z przyjaciółką słuchamy i czytamy publicystów, mamy swoich ulubionych dziennikarzy, stacje, rozmaite autorytety – i oto wszyscy oni zachowują się jak zaklęci lub zaprogramowani. Jednym głosem mówią o szczepionce przeciwcovidowej niczym o współczesnym Zbawicielu. W bardzo złym tonie oraz nader ryzykowne jest wystąpienie polemiczne, uczciwe; całościowe i wnikliwe przedstawienie tematu, z uwzględnieniem wątpliwości czy przeciwwskazań, na przykład zaproszenie gościa reprezentującego krytyczny punkt widzenia – dlatego niemal nikt, a już na pewno nikt w mediach głównego nurtu – nie poważa się na podobne zuchwalstwo. Wiadomo przecież, że natychmiast dostanie się etykietę płaskoziemca i antyszczepionkowca, a to są obecnie jedne z największych obelg, jakimi można kogoś zwymyślać.
To można zrozumieć. Dziennikarze mają dzieci i kredyty, nikt nie może sobie pozwolić na utratę pracy, trzeba płynąć z nurtem. Dlaczego jednak nie wspomina się o tym, że zdrowie – czyli niezapadanie na choroby, włączając w to covid – zaczyna się od dobrej odporności, toteż to ją należy w pierwszej kolejności wzmacniać, zanim pomyślimy o zabezpieczeniach z grubej (i dość niewiadomej) rury!
Odporność bierze się w dużej mierze ze zdrowej flory bakteryjnej jelit. Budujemy ją poprzez właściwe odżywianie, niszczymy zaś antybiotykami oraz złą florą, która wypiera tę dobrą. Czy to oznacza, że powinniśmy z miejsca biec do apteki po probiotyki, prebiotyki, synbiotyki? Oczywiście nie! Patrz punkt o grubej rurze: rozwiązania naturalne zawsze powinny iść przed farmaceutykami, choćby dlatego że ich przyswajalność jest znacznie lepsza.
Prawdopodobnie najefektywniejszym znanym ludziom naturalnym prebiotykiem jest guma arabska. Dla przypomnienia: prebiotyk to substancja, która pobudza wzrost prawidłowej flory jelit. W odróżnieniu od probiotyków nie zawiera żywych kultur bakterii. Jest uważany za skuteczniejszy – wywołuje bowiem korzystne warunki bytowania dla sprzyjających nam mikroorganizmów. Guma arabska zaś to nic innego jak żywica akacji senegalskiej. Jest doskonale znana od starożytności, a dziś powszechnie dodaje się ją do wyrobów cukierniczych czy słodkich napojów. Kryje się pod symbolem E414, a przez swą kleistość zagęszcza potrawy i daje im przyjemny, lekko kwaskowaty smak. Jeśli guma arabska kojarzy wam się z klejem – to także słuszne skojarzenie, bo owszem, jest to też klej. Nie ma negatywnych skutków ubocznych, jest tania – i teraz najlepsze: przyjmowanie zaledwie łyżeczki gumy arabskiej dziennie wywołuje zwiększenie populacji pożytecznych szczepów bakterii w naszym organizmie. Ponadto przeciwdziała rakowi jelita grubego, działa przeciwzapalnie i wzmacniająco. Kto o tym mówi? Chyba nikt. Ja znalazłam tę informację tylko dzięki własnej dociekliwości i od tamtej pory – czyli już ze dwa lata – serwuję rodzinie lemoniadę z wody, cytryn, miodu i właśnie gumy arabskiej. Nie wiem, czy to dzięki temu, czy czemuś innemu, ale prawie nie chorujemy.
Odporność wzmacnia się też hartowaniem. Trzeba wychodzić na dwór bez względu na pogodę (bardzo pomaga w tym posiadanie psa!), wietrzyć mieszkania i pościel; ruszać się. Pośród moich znajomych lawinowo rośnie liczba morsów. Stateczne biznesmenki, artystki i korpoludkowie lat 30+, 40+, 50+, 60+ wynajdują w pobliżu swego zamieszkania rozmaite rzeczki, stawy, jeziorka i zanurzają się w nich zimą w kostiumie i czapce. Jeszcze nie słyszałam, by ktokolwiek z nich żałował tego kroku; przeciwnie! Raczej deklarują, że odtąd będą morsami już zawsze.
Morsowanie ma imponującą listę zalet: leczy stany zapalne narządów ruchu oraz przewlekłe stany zapalne wywołane otyłością, a także podnosi odporność. Nie bez znaczenia są też endorfiny, które uwalnia ten śmiały krok w zimną toń: wiadomo przecież, że to stres jest główną przyczyną chorób cywilizacyjnych. Jeśli zatem zamienia się napięcie w odprężenie, można się spodziewać samych dobroczynnych konsekwencji.
Ja jeszcze nie morsuję – a owo optymistyczne „jeszcze” zawdzięczam przyjaciołom-morsom, którzy twierdzą, że to tylko kwestia czasu. Chodzę natomiast boso po ziemi, także zimą. Nie jestem pewna, czy z tych samych powodów co Wojciech Cejrowski, nie miałam okazji go o to zapytać – w każdym razie ja robię to w celu tzw. „uziemienia”. Lista jego zalet znów jest długa. Wspomnę tylko o redukcji szkodliwego wpływu elektrosmogu (promieniowanie elektromagnetyczne generowane przez zaklęty krąg komputer-internet-telefon), obniżenie poziomu kortyzolu – hormonu stresu i – nie zgadniecie Państwo! – poprawa odporności.
Pozytywizm zakładał pracę u podstaw. Niech podobna postawa przyświeca naszej dbałości o zdrowie: zacznijmy od tego, co możemy zrobić sami i bez leków. Mieszkamy w dzielnicy, która aż zaprasza do tego, by poszukać zdrowia w jej lasach, na ścieżkach biegowych, trasach rowerowych, a jeśli spadnie śnieg, to także narciarskich. Aż grzech nie skorzystać!
Paulina Płatkowska
-autorka książek dla dzieci
i dorosłych, mama trzech córek,
mieszka i pisze w Wawrze
0 komentarzy