Willa Piekutowo w Aninie

Autor: , Osiedle: Anin Data: .

„Willa Piekutowo” – tak w dokumentach z początku XX w. zapisano nazwę całej parceli, utworzoną od nazwiska pierwszego właściciela niejakiego Piekutowskiego.

Według mieszkającej nieopodal autorki znanej publikacji o Aninie Barbary Wołodźko-Maziarskiej, wtórnie wydzieloną część działki nabył w latach 30’ ub. wieku Władysław Klewicki (dziadek obecnego właściciela Władysława Ryszarda Klewickiego). Oddany do użytkowania jesienią 1936 murowany budynek posiadał na dole 2 lokale usługowe, a na piętrze mieszkania, wszystkie z łazienkami i oddzielnymi wc. Zaraz po zbudowaniu, w narożnym lokalu urządzono sklep spożywczy. Tuż obok niego, z wejściem od II Poprzecznej, otworzył się sklep-mydlarnia, który dotrwał do lat 70’.

Ogłoszenie z VI 1939 r. zamieszczone w lokalnym czasopiśmie “Na Straży”


Po wojnie miejsce po spożywczaku zajęła apteka. Jej kierownikiem był zmarły w 1986 roku magister farmacji Bogusław Porzucek. Potem aptekę przejęła we władanie Henryka Roszkowska (pani Hania). W latach 1997-2007 roku kręcono w tym miejscu sceny „apteczne” do popularnej telenoweli Klan. Od 2007 roku nastał w miejsce serialowej apteki sklep spożywczy „Aloj”.

Od grudnia klimat tego miejsca pozostaje już tylko wspomnieniem. Dom pozostanie, ale rodzina Pietrusińskich nieodwołalnie zlikwidowała sklep spożywczy „Pietrucha”, dawniej „Aloj”.

Willa Piekutowo w 2006 r., fot. B. Maziarska.

Mało kto w Aninie nie kojarzy sklepu spożywczego na rogu II Poprzecznej i Marysińskiej. Państwo Jolanta i Piotr Pietrusińscy początkowo wynajmowali niewielkie pomieszczenie dostępne po schodkach w dół od ul. Marysińskiej, obok wypożyczalni kaset wideo. Ok. roku 2007 przeprowadzili się do lokalu po aptece, z wyeksponowanym narożnym wejściem, nad którym dumnie zawieszono nietrudny do rozszyfrowania szyld „Aloj”.

Tu było jakby… delikatesowo. Mimo, że mieszkam w odległej części Anina, regularnie przyjeżdżałem do Pani Joli na zakupy, głównie po totolotka, pieczywo z Grzybków (w niedziele zawsze świeże bagietki!), obłędne śledzie w oleju, dobrej jakości wędliny, czasem niezdrową oranżadę o smaku landrynkowym, wielkie i świeże wiejskie jaja czy domowy sernik. W zamian zostawiałem raz w miesiącu pół ryzy Gazety Wawerskiej. Kiedy tylko pamiętałem przywoziłem puste tekturowe wytłoczki na jaja.

W środku było swojsko i gościnnie. Maluchy dostawały cukierki, dorosłym oferowano pełną uwagę. Podziwiałem jak właścicielka obsługiwała np. osoby starsze. Długo i cierpliwie spełniała kolejne prośby, pokornie reagowała na pomyłki, zgadywała ulatujące z głowy produkty z listy zakupów. „Pani Jolu, trochę cieńsze te plasterki… Nie ma problemu pani Władziu, ukroimy jeszcze raz…” Niektórzy kupowali „na zeszyt”. Dziecięcą prasę -„Kaczora Donalda” – pani Jola bunkrowała dla młodego stałego czytelnika pod ladą. Ponieważ widziała i słyszała więcej niż inni, bywała także źródłem porad i podpowiedzi, bez gadulstwa, konkretnie. Dla okolicznych mieszkańców to była towarzyska instytucja, miejsce wymiany osiedlowej informacji i sąsiedzkich spotkań. Tutaj podpisywano petycje, listy do urzędu czy na wybory. Przed wejściem stolik pod parasolem,
3 plastikowe siedziska, popielniczka.

Część klientów znała się od zawsze, podobnie jak ich rodzice i dziadkowie, wielu mówiło sobie po imieniu. Nawet cudzoziemscy robotnicy wraz z kolejnymi zakupami zaczynali posiadać imiona i narodowość. Nieufność lokalnych społeczności przełamuje się zazwyczaj regularną obecnością.

Jeszcze kilkanaście lat temu na ul. Marysińskiej działały 3 sklepy spożywcze – Aloj, pobliski Społem oraz niewielki lokal na rogu Bosmańskiej. Dziś nie ma ani jednego. Być może przegrały z pobliską, największą w Polsce siecią detaliczną, zapewne także z naszymi codziennymi wyborami zakupowymi, cenami energii, składkami ZUS, przepisami BHP i ppoż. Wraz z likwidacją ostatniego bastionu handlu osiedlowego pozostały nam zakupy w sieciówce, w której tożsamość zamieniliśmy na anonimowość, drożej na taniej, domowo na przemysłowo.

Jednorodzinne osiedla linii otwockiej tracą swój niepowtarzalny charakter. Trwa nieustanny ruch, przeprowadzki, remonty, gęstnieje zabudowa, postępuje bieda-gentryfikacja, za którą pełznie powtarzalność i jednolitość. Te same sklepy i sklepowe piekarnie mrożonych półproduktów, drewnopodobne okładziny, czarno-białe tynki, kostki, balkony, ogrodzenia, blachodachówki. Nieprecyzyjnie napisane i byle jak egzekwowane plany miejscowe, brak kontroli społecznej i obywatelskiego zaangażowania. Nadciąga anonimowość nie tylko w internecie, także i nieuchronnie w architekturze, w zakupach, w relacjach.

Korzystałem z: „O Starym Aninie inaczej” Barbary Wołodźko-Maziarskiej