Kaczy Dół – Międzylesie. Ciebie nie zabiją. Część 17.

Autor: , Osiedle: Bez kategorii Data: .

Cd.
Niezabudowaną, położoną w zagłębieniu gruntu parcelę przy 11 Listopada nr 26, od strony ulicy Głównej zasłaniały piętrowe budynki restauracji Zaczewskiego i sklepu Marii Smolińskiej oraz teatru Chrzanowskiego, które w dodatku, stały na wzniesieniu. Miejsce to znaczne pamiętaną przez wielu rozmówców sosną, krzywą i pochyloną, rosnącą tam do dziś ( 271 cm obwodu w pierśnicy ma grubszy z dwóch pni, łącznie z porastającymi go pędami bluszczu) stało się placem straceń dokonywanych przez niemieckich żandarmów.

Według Stanisława Maciejewskiego (1925) i Edwarda Dyszla (1920) żandarmi nie ufali polskim policjantom z miejscowego posterunku. Ci musieli zgłaszać zatrzymanych Żydów, przekazywać ich w żandarmskie ręce i asystować przy zabijaniu. Tylko niekiedy świadkami bywali przypadkowi przechodnie i mieszkańcy sąsiednich zabudowań.

Władysława Sadowska (1902) akurat przystanęła rozmawiając ze znajomą spotkaną przy warsztacie Czułowskiego, kiedy ta zwróciła jej uwagę: – O! Znowu jakiegoś Żyda prowadzą! – Pod krzywą sosną kazali mu się położyć. Wtedy jeden z nich przystawił leżącemu lufę karabinu do głowy i strzelił – mówi Sadowska. Świadkiem podobnej egzekucji był przechodzący ulicą 11 Listopada listonosz Paweł Jarzyło (1917). Karol Mroziński( 1905) z okna mieszkania piętrze, nad restauracją Zaczewskiego, oglądał jak żandarmi przywieźli samochodem dwie kobiety i dwóch mężczyzn. – Kazano im się położyć twarzą do ziemi i strzelano w tył głowy do leżących. Strzały podrzucały ciałami zabijanych – mówi Mroziński. Sabina Mrozińska (1908) pamięta dwie egzekucje ludzi przywiezionych samochodami – raz sześć osób i jakiś czas później cztery osoby. W obu przypadkach były to kobiety i mężczyźni. W sąsiednim budynku na piętrze nad sklepem Marii Smolińskiej mieszkała jej córka Jadwiga Bogucka (1920). Też oglądała dwie egzekucje – jedną pary młodych ludzi w pobliżu krzywej sosny i drugą, kiedy zabito mężczyznę. – Po strzale, kiedy leżącym jeszcze podrzucały drgawki śmiertelne, Władek, pijaczyna i karciarz, co to przed wojną był w Strzelcu, razem z kompanem zaczęli ściągać buty z zabitego, po czym zakopali go – mówi Bogucka. Budynek Drucianki, w którym znajdowała się szkoła stała nieco dalej, przy Głównej. Ale i stamtąd, z okna na piętrze Jan Kociszewski (1909) obserwował, jak przy krzywej sośnie zastrzelono dwie kobiety.

Krzywa sosna. Stan z 2020 r. Fot. Włodzimierz Bobiński.

Zakład fryzjerski Zofii Paprockiej mieścił się na piętrze w budynku Świderskich przy ul. Głównej 20 A, naprzeciwko remizy strażackiej. Paprocka przez okno widziała starego Żyda przemykającego się niepewnie od stacji kolejowej w kierunku Wiśniowej Góry. Wkrótce ponownie zobaczyła tego samego człowieka, jak zgoniony grzęznąc w piasku ulicy i wznosząc tumany pyłu uciekał z powrotem przed biegnącym za nim jednym z mieszkańców Wiśniowej Góry. Stary Żyd szukał schronienia między drewnianymi domami Majewskiego i Furwassera po przeciwnej stronie ulicy. Schował się w jednym z nich , ale goniący wyciągnął go stamtąd i klnąc zawlókł na pobliski posterunek. Później fryzjerka widziała, jak człowieka tego prowadzono na miejsce straceń przy ul. 11 Listopada. Według Zofii Paprockiej zwłoki zabitych tam odzierał z ubrań Władek, alkoholik, nicpoń, pamiętany sprzed wojny jako jeden z drużynników Strzelca.

Stracenia odbywały się także w miejscach przypadkowych, na ogół jednak wybieranych przy lesie. Obserwował taką egzekucję Józef Jaglarz (1898) mieszkający pod lasem przy ulicy Jasnej w pobliżu ul. 11 Listopada: – Patrzyłem przez szparę uchylonych drzwi. Bałem się, bo w ogrodzie biegały dwa niekolczykowane wieprzki. W komórce pędziliśmy bimber, a furmanki czekały na breję. Żydówki przywieźli ciężarówką, krytą, tzw. budą, pod sam las. Tam je zastrzelili. Miejscowi odarli zwłoki z odzieży, a potem zakopali – mówi. Władysława Sadowska przechodząc pod lasem, niedaleko ulicy Zaolziańskiej, zauważyła zbliżający się samochód. Kiedy zatrzymał się przy lesie, zeskoczyło zeń kilku Niemców. Kazali jej odwrócić się. Kątem oka zauważyła jednak , jak z samochodu wyprowadzili młodą kobietę z dzieckiem na ręku. Jeden z Niemców wyrwał kobiecie dziecko i trzymając je za nóżkę strzelił z bliska w główkę. Dziecko nie miało więcej niż osiem miesięcy – mówi Sadowska. Rozpaczająca matka została obalona na ziemię i zastrzelona. Potem zastrzelili mężczyznę. Gdy Niemcy ruszyli samochodem, by odjechać, uciekła i nie wie , co się stało z ciałami zabitych.

Podobnie jak Arenson i Centnerowie schronienia w okolicy szukali także przybysze, ludzie którzy starali się być niewidoczni. Jednak zachowały się wspomnienia o osobach nieznanych z imienia i nazwiska, a często nawet z wyglądu. Bywało, że widywano je tylko z daleka, przypadkiem i przelotnie, a w dodatku jeśli, to raczej o zmierzchu lub po zmroku.

Według Ireny Turowieckiej (1911): – W opuszczonym domu na zarośniętej zdziczałą roślinnością posesji Jabłonowskich przy ulicy Pierackiego (poprzednio Wierzbowa) ukrywało się sześcioro osób. Zachowywali mało ostrożności. Dwie młode kobiety zaczęły trudnić się sprzedażą lemoniady na Dworcu Wschodnim. Podobno zostały rozpoznane i zastrzelone. Jeden z ukrywających się, starszy mężczyzna, żebrał w pociągach podmiejskich. Zginął. Też rozpoznany i zastrzelony. Inni odważali się odwiedzać swoje opuszczone mieszkania przy ulicy Wileńskiej na Pradze. Tam podobno zostali schwytani przez Niemców. Ponieważ Jabłonowski znajdował się w niewoli niemieckiej i dom pozostawał bez opieki, to w różnych okresach ukrywały się tam większe i mniejsze grupy Żydów – mówi Turowiecka.

Janina Chmielińska (1905) pamięta, że w tymże domu Jabłonowskich przebywała przez jakiś czas kobieta z synem Adasiem. Adaś często wymykał się matce słysząc dźwięki fortepianu dobiegające z nieodległego domu rodziny Skurów. Lubił tam przychodzić i słuchać, jak na fortepianie grał Bolesław Lewandowski. Muzyk, dyrygent uczył dzieci Skurów gry, a i sam siadał przy klawiaturze. Wtedy często pojawiał się Adaś i słuchał. Niekiedy też korzystał z okazji, by pojeździć na rowerze. Aż pewnego dnia nie przyszedł. Nie przyszedł też następnego dnia. Nikt nie zobaczył też więcej mamy Adasia. – Jakiś czas przed końcem okupacji rodzina ta zniknęła – mówi Janina Chmielińska.

Irena Turowiecka zachowała w pamięci również trzy osoby przechowywane pod opieką „babci Adamkowskiej”1 w małej drewnianej chatce przy ul. Brzozowej: – Żywieni byli marnie . Bywało, że tylko obierkami od ziemniaków. Nie mieli co jeść – mówi Turowiecka. Byli to młody mężczyzna i dwie kobiety. Ponieważ okolica była względnie spokojna, o zmroku wychodzili czasem, i odwiedzali okoliczne domy w poszukiwaniu pożywienia. Otrzymywali je m. in. od Dyszlów, gdzie dostawali mleko, od Skurów i Turowieckich. – Żyd zajmujący po wojnie wysokie stanowisko w fabryce, podczas wojny przechowywał się, albo często bywał u Ireny Turowieckiej, i pomagał jej w pędzeniu bimbru – o mężczyźnie tym mówi Władysława Sadowska (1902). Ta trojka ocalała. W 1944 roku podczas działań wojennych wyniosła się do Falenicy. Adamkowska z jakimś oddziałem wojskowym wyjechała, prawdopodobnie na Ziemie Zachodnie, i już nie powróciła. Z ocaleńcami Irena Turowiecka spotkała się po wojnie. Pracowała w fabryce Szpotańskiego, gdzie jednym z dyrektorów został były podopieczny babci Adamkowskiej. – Występował pod nazwiskiem Jasiński, a jego żoną została jedna z dwu kobiet, które razem z nim ukrywały się u Adamkowskiej. Starał się wówczas odnaleźć Adamkowską, jednak bezskutecznie – jak pamięta Turowiecka. Jej samej w trudnych sytuacjach życiowych Jasińscy okazywali dużą pomoc i wdzięczność za życzliwość okazywaną podczas okupacji – mówi.

Miejsca schronienia Marii Kasmanowej nie znamy. Zapewne ona sama nie potrafiłaby go wskazać. A mówiła o nim tak: „ Przez pewien czas w Międzylesiu byłam sama jedna w odosobnionym domku. O 3.30 zamykałam okiennice. Jerzy przyjeżdżał raz na tydzień i przywoził mi jedzenie. Nikt, za wyjątkiem sąsiada, nie wiedział, że ja tu mieszkam. Sąsiad był dobrym znajomym Jerzego. U niego kupowałam chleb. Podczas wizyty [Jerzego] powiedziałam mu: «daj mi kogoś, bo zginę z samotności ». Wówczas przyjechało do mnie żydowskie małżeństwo z Częstochowy. Nie długo sądzone nam było żyć spokojnie. Zaczął przychodzić jakiś osobnik, który zażądał , żebyśmy się u niego meldowali. Jerzy od razu nas stamtąd zabrał.”2.

Nieco więcej wiemy o Helenie Baumsztadt. Przywiózł ją do Międzylesia Marian Hieronim Ostrowski. Był taperem. Grywał w warszawskich kawiarniach. Helena Baumsztadt uciekła z getta, ale szantażowali ją szmalcownicy. Już parokrotnie musiała opłacać okup. Ostrowski przywiózł ją na Kresową, do domu swojej matki Julii Ostrowskiej. Tam Helena przetrwała wojnę. 19 listopada 1944 roku Helena Władysława Baumsztadt i Marian Hieronim Ostrowski pobrali się. Jednak już w 1947 r. oboje opuścili Polskę. Za Heleną ciągnęło się określenie „ koszerna żona”. Rok wcześniej podczas pogromu kieleckiego tłum zamordował 39 Żydów, w tym dwie kobiety w ciąży i kilkoro dzieci. Nie dalej jak w Falenicy dla ochrony żydowskiego domu dziecka musiano zaciągnąć warty. Starszym wychowankom wydano broń i przeszkolono ich w jej użyciu do samoobrony3. Ostrowscy wyjechali i osiedlili się w Kalifornii, gdzie Marian stał się cenionym stroicielem fortepianów. Helena zmarła tam w 1967 roku.

Helena Baumsztadt i Marian Hieronim Ostrowski na warszawskiej ulicy. 1943 r.

Bywało, że nie budzące podejrzenia dokumenty nie wystarczały. Prawdopodobnie posiadały je Władysława Winiarska z matką. Jeśli tak, mogły zapewne dopełnić obowiązku meldunkowego i zgłosić miejsce pobytu u sołtysa. A jednak traciły kolejne swoje przystanie. Najpierw u Wandy Sławińskiej, w piętrowym murowanym budynku stojącym w rozległym ogrodzie przy ulicy Romualda Traugutta. Mieszkający tam Borowik, były mąż Sławińskiej, zagroził denuncjacją. Winiarskie legitymowały się może dobrymi papierami i legalnym zameldowaniem, ale wygląd miały „zły”. Borowikowi to wystarczyło. Kobiety udały się wówczas do rodziny Chudzików mieszkającej w  wilii z facjatą na poddaszu, również otoczonej dużym ogrodem przy tejże samej ulicy. Początkowo udało się. Wkrótce jednak trudniąca się krawiectwem Chudzikowa zażądała od nich opuszczenia mieszkania. Obawiała się o życie syna i własne. – Przecież ci, którzy przechowywali Żydów, byli zabijani razem z tymi Żydami – mówiła wiele lat później. Winiarskie trafiły wówczas do Zofii Brógowej (1897) na ulicę Henryka Dąbrowskiego. Jej niewielki domek z ciemnoczerwonej cegły wiśniówki pokryty omszoną już , niegdyś również czerwoną dachówką wybudowano jeszcze w 1890 roku. Stał w głębi zarośniętego drzewami i krzewami ogrodu i był prawie niewidoczny z ulicy. Zamieszkały tam na poddaszu z niewielkim półkolistym tarasem opartym na kolumnach a dostawionym do szczytu od strony lasu. Zofia Brógowa pytana o Winiarskie, mówi: – To nie była żadna pomoc, żadne przechowywanie. Obie tutaj po prostu mieszkały. Były lokatorkami. A czy wiedziała? – Oczywiście! Szczególnie charakterystyczna była matka Władysławy. To było przyczyną pozbycia się ich przez Chudzikową. Jednak na te tematy nie było między nami rozmowy. Nawet po wojnie, kiedy bywałyśmy u siebie. Obie mieszkały do 1945 roku. Potem, już po wojnie, zamieszkały w Warszawie przy ul. Filtrowej 70 m. 25 . Nadal mieszka tam Władysława – mówiła Zofia Brógowa w 1972 roku.

Dom Zofii Brógowej przy ul. H. Dąbrowskiego. Widok od strony ogrodu. Stan z lat 50-tych ub.w. (fot. Bolesław Albiński).

Cdn.

Bogdan Birnbaum
Wiktor Kulerski